W małym miasteczku Corleone uczepionym do skalistych zrębów dzikich gór Sycylii króluje omerta i vendetta. Pierwsza zakazuje dzielić się posiadanymi wiadomościami z jakąkolwiek władzą, a druga nakazuje zmywać zniewagę krwią.
Wydarzyło się to jakiś czas temu i ten czas nie ma tu żadnego znaczenia. Pomyślałem, że opowieści morskie i inne powinny wreszcie zawrzeć w sobie opis wydarzeń towarzyszący obecności kobiety na statku.
Nasz mały stateczek, na rufie którego dumnie powiewała bandera brytyjska, sam w sobie stanowił pewną osobliwość. Był to typowy coaster czyli statek żeglugi przybrzeżnej.
Statki spod znaku czerwonego celtyckiego gryfa miały swą bazę w Cardiff. To znaczy, ściślej mówiąc, mieściły się tam biura armatora.
Oczywiście mógł to być obojętnie kto, ale imię kojarzy mi się z przypadkami, które pragnę opisać, jednak niekoniecznie musi się z nimi wiązać. Kiedyś jechałem na ten swój samochodowiec ( jak się to potocznie określa) i okazało się, że jest problem.
Był sobie pewien pan, a zajmował się złomem. Złomem samochodowym konkretnie. To znaczy posiadał place na których składowano stare samochody i jak się udało nawet sprzedawał je komu innemu, nawet w celu dalszej eksploatacji.
Kiedy próbowałem przełożyć powieść Oswalda Wynda "Suddenly, at Singapore" coraz bardziej zagłębiałem się w tajemniczą atmosferę Singapuru.
Też czytał Hemingway’a, głównie opisy łowienia wielkich ryb i podświadomie zazdrościł bohaterom opowiadań wielkich emocji. Inne tematy tych opowiadań nie interesowały go.
Południe Norwegii wbrew pozorom obfituje w nie gorsze niż na północy fiordy i zakamarki. Tym razem mieliśmy wejść do Jossingfiordu po rudę.
Piętnaście lat minęło, jak jeden dzień! Zdarzyło się, że nasz kontenerowiec zawinął do Chatham, miasta „zrośniętego” z Rochester.
Po wakacjach spędzonych w Bułgarii trzeba było zgłosić się do pracy. Poszedłem więc do działu załogowego PŻM dowiedzieć się co zamierzają ze mną zrobić.
Od samego początku mojej pracy na morzu myślałem o pracy na lądzie. W tych zamierzchłych czasach praca na morzu była bardzo atrakcyjna.
Nasz RORO-wiec stacjonujący w Marsylii i odbywający krótkie rejsy na drugą stronę – do Algieru posiadał załogę międzynarodową.
Kiedy kapitan Blood zawinął do Port Royal na Jamajce swoją czterdziestodziałową fregatą „Arabella” okazało się, że w polityce nastąpiły duże zmiany.
Szykowaliśmy „Radogosta” na morze. Tak się zawsze mówiło. No i trzeba było uszczelniać, żywicować, malować itp. żeby jakoś zmniejszyć dopływ wody do wnętrza jachtu w warunkach morskich gdzie kadłub pracował ciężko na fali.
Wtedy popularną na wybrzeżu szczecińskim klasą jachtu był Folkboat. Była to niewielka (ok. 7 metrów po pokładzie) łódka konstrukcji szwedzkiej (kilowa) jak sama nazwa wskazuje – dla ludu.
Dryfowaliśmy już piąty dzień gdzieś około sto mil na południe od Krety. Silnik główny został wyłączony; prądy i wiatry spychały nas z powrotem do Libii gdzie tak niedawno wyładowaliśmy wreszcie do reszty nasz cement i z ulgą wyrwaliśmy się na szerokie wody.
Płynęliśmy krętą, żółtą rzeką wijącą się wśród niezmierzonych bagien i moczarów. Jak okiem sięgnąć krajobraz był płaski i pozbawiony prawie zupełnie drzew czy pagórków.
Z dziennika szalonego mechanika
Najpierw było wyjście ze Szczecina. A jeszcze wcześniej przyjęcie. Od jakiegoś czasu mianowicie pracę w WSM przeplatałem rejsami na norweskim tysiąctonowym stateczku.
Pracowałem wtedy na statku niemieckim pod banderą Antiqua – Barbuda z załogą w większości rosyjską. Nas, Polaków, było tam tylko trzech. Współpraca układała się raczej dobrze, głównie z kapitanem który był człowiekiem z otwartą głową.