Południe Norwegii wbrew pozorom obfituje w nie gorsze niż na północy fiordy i zakamarki. Tym razem mieliśmy wejść do Jossingfiordu po rudę.
Na zewnątrz, z morza, widać było tylko zbitą masę skał i gór, które na pozór broniły dostępu do norweskiej ziemi. Kiedy jednak podpłynęło się bliżej, posiłkując się oczywiście dokładną mapą tych okolic, dało się zauważyć wąski przesmyk w skałach i tam właśnie trzeba było wpłynąć. Było to wejście bardzo wąskie; mijaliśmy skały w odległości zaledwie kilkunastu metrów od burty naszego statku, ale farwater był oznakowany bojami i tylko w nocy trzeba było świecić reflektorem, żeby trafić… tam gdzie trzeba a nie w skałę.
Później fiord wypełniał się tworząc w górach nieckę o szerokości ok. 2 mile morskie, a przy jednym ze zboczy uczepiona była „pajpa” do załadunku rudy i króciutkie nabrzeże do postoju statku.
Jak już powiedzieliśmy, zewsząd otaczały nas góry, których strome stoki spadały do fiordu i odczuwało się coś w rodzaju klaustrofobii znajdując się w tej skalnej pułapce.
Ale jednak gdzieniegdzie dało się zauważyć kolorowe domki zbudowane oczywiście z drewna jakby na przekór surowej przyrodzie którą, jak zawsze, ujarzmił wszędobylski człowiek.
Okazało się, że jest to mała miejscowość o tej właśnie nazwie leżąca nieco na uboczu uczęszczanych szlaków żyjąca własnym, niełatwym życiem.
Operator „pajpy” z której sypano rudę do ładowni naszego statku właśnie tam mieszkał i na dodatek jego żona była Polką!
Wieczorem otrzymaliśmy zaproszenie od gościnnego gospodarza i wybraliśmy się w odwiedziny do pięknego drewnianego domku położonego malowniczo wśród skał i świerków niedaleko brzegu morza zaklętego tu w małą ciasną zatokę. Pani okazała się być niezwykle sympatyczną i przedsiębiorczą niewiastą. Poznali się na uniwersytecie w Polsce, gdzie studiowali… pszczelarstwo! Jens, wysoki potężny Norweg dorabiał sobie przy „pajpie”, a głównym zajęciem miłej pary z z dwojgiem uroczych dzieci było pszczelarstwo właśnie!
W tych dzikich, jak się nam wydawało, górach wytwarzali rocznie około 5 ton (!) wysokowartościowego miodu, którego słoik nabyliśmy po okazyjnej cenie na miejscu. Głównym pokarmem pszczół były kwiaty wrzośca zalegającego gęsto górskie doliny. Jednakowoż hodowla prowadzona była według wszelkich naukowych zasad. W pokoju obok Jens wyjaśniał mi zawiłe procedury komputerowego doboru matek poszcze-gólnych rojów, które stanowiły podstawę rozrodu pszczół i… doskonały biznes przy wymianie z innymi pszczelarzami i krzyżowaniu gatunków. Przedsiębiorcza pani domu miała ponadto w planie budowę kilku domków letnich nad brzegiem morza i wynajmowanie ich turystom oraz płetwonurkom – z Polski! Osada w której mieszkali malała jednak z roku na rok. Ostatnio zamknięto szkołę i dzieci trzeba było wozić gdzie indziej. Kilka domów stąd mieszkał ojciec Jensa, ale kontakty nie były zbyt częste – może raz na trzy tygodnie… Opiekował się też czasem wnukami – ale za opłatą! Wszystko to należało do miejscowych obyczajów, które jak wiadomo wszędzie są inne i nie miało to nic wspólnego z brakiem sympatii. I nie wiadomo, co jest lepsze – czasem nadopiekuńczość z kolei określana jest jako dobre chęci, którymi wybrukowano dno piekieł…
Tak czy inaczej dzielna rodzinka dawała sobie świetnie radę w tych górach.
Zasiedzieliśmy się trochę u miłych gospodarzy i kiedy jeden z nas zapytał czy może zapalić – usłyszał odpowiedź – nie! Po prostu. Musiał więc wyjść w tym celu na dwór. Zrobiło się ciemno i tajemniczo w tych otaczających nas skałach. Ogień na kominku buzował wesoło i aż się prosiło pogawędzić o… duchach! Na stoliku stało kilka figurek trolli – norweskich skrzatów, które mogą być przyjazne, ale nie muszą. Pani domu traktowała te sprawy poważnie. Tłumaczyła, że tu, w tej dzikiej okolicy, gdzie człowiek zdany jest często na własne siły w walce z przeciwnościami natury wszelkie opowieści o duchach nabierają innego wymiaru. Stare rodowe tradycje traktuje się poważnie i zdarzają się historie nie mające racjonalnego wytłumaczenia. Jako przykład podała przypadek lekarza z Polski, który dłuższy czas przebywał na północy Norwegii wśród Lapończyków. Zdobył ich zaufanie i podzielili się z nim częściowo swoją wiedzą tajemną rewanżując się za pomoc medyczną. Lekarz, światły człowiek traktował to wszystko z przymrużeniem oka nie dając oczywiście poznać tego po sobie w towarzystwie gospodarzy tych zapadłych pustkowi. Wśród przekazów miejscowych szamanów znalazł się także sposób na tamowanie krwi na odległość przekazany doktorowi na wszelki wypadek z zachowaniem różnych ceremoniałów. Oczywiście doktor nie dawał temu wiary. Ale, na przekór racjonalnemu myśleniu okazało się, że na pierwszą sposobność nie trzeba było długo czekać. Podczas prac polowych w Laponii ( bo i takie tam są podczas krótkiego lata) pracujący kombajn poważnie okaleczył dziewczynę prawie zdzierając jej włosy z głowy. Doktor znajdował się o kilkadziesiąt kilometrów od miejsca wypadku i w grę wchodził tylko helikopter. Cóż, kiedy do czasu przybycia śmigłowca dziewczyna wykrwawiłaby się zupełnie. Na miejscu nikt nie mógł udzielić jej pomocy. Pozostało odmówić zaklęcia i sprawdzić ich działanie w praktyce. Kiedy przybył na miejsce według relacji miejscowych krew przestała płynąć już jakiś czas temu – kiedy wystartował śmigłowiec z gotowym do dzieła doktorem na pokładzie…. Dziewczynę uratowano, a doktor do tej pory niechętnie o tym mówi.
Płomienie z kominka rzucały tajemnicze blaski na izbę… Trolle stały na swoim miejscu sprawiając trochę niesamowite wrażenie. Czy były dobre? Miejmy nadzieję… Niedługo byliśmy już na statku w naszym prawdziwym, realnym świecie. Na pewno?
Później fiord wypełniał się tworząc w górach nieckę o szerokości ok. 2 mile morskie, a przy jednym ze zboczy uczepiona była „pajpa” do załadunku rudy i króciutkie nabrzeże do postoju statku.
Jak już powiedzieliśmy, zewsząd otaczały nas góry, których strome stoki spadały do fiordu i odczuwało się coś w rodzaju klaustrofobii znajdując się w tej skalnej pułapce.
Ale jednak gdzieniegdzie dało się zauważyć kolorowe domki zbudowane oczywiście z drewna jakby na przekór surowej przyrodzie którą, jak zawsze, ujarzmił wszędobylski człowiek.
Okazało się, że jest to mała miejscowość o tej właśnie nazwie leżąca nieco na uboczu uczęszczanych szlaków żyjąca własnym, niełatwym życiem.
Operator „pajpy” z której sypano rudę do ładowni naszego statku właśnie tam mieszkał i na dodatek jego żona była Polką!
Wieczorem otrzymaliśmy zaproszenie od gościnnego gospodarza i wybraliśmy się w odwiedziny do pięknego drewnianego domku położonego malowniczo wśród skał i świerków niedaleko brzegu morza zaklętego tu w małą ciasną zatokę. Pani okazała się być niezwykle sympatyczną i przedsiębiorczą niewiastą. Poznali się na uniwersytecie w Polsce, gdzie studiowali… pszczelarstwo! Jens, wysoki potężny Norweg dorabiał sobie przy „pajpie”, a głównym zajęciem miłej pary z z dwojgiem uroczych dzieci było pszczelarstwo właśnie!
W tych dzikich, jak się nam wydawało, górach wytwarzali rocznie około 5 ton (!) wysokowartościowego miodu, którego słoik nabyliśmy po okazyjnej cenie na miejscu. Głównym pokarmem pszczół były kwiaty wrzośca zalegającego gęsto górskie doliny. Jednakowoż hodowla prowadzona była według wszelkich naukowych zasad. W pokoju obok Jens wyjaśniał mi zawiłe procedury komputerowego doboru matek poszcze-gólnych rojów, które stanowiły podstawę rozrodu pszczół i… doskonały biznes przy wymianie z innymi pszczelarzami i krzyżowaniu gatunków. Przedsiębiorcza pani domu miała ponadto w planie budowę kilku domków letnich nad brzegiem morza i wynajmowanie ich turystom oraz płetwonurkom – z Polski! Osada w której mieszkali malała jednak z roku na rok. Ostatnio zamknięto szkołę i dzieci trzeba było wozić gdzie indziej. Kilka domów stąd mieszkał ojciec Jensa, ale kontakty nie były zbyt częste – może raz na trzy tygodnie… Opiekował się też czasem wnukami – ale za opłatą! Wszystko to należało do miejscowych obyczajów, które jak wiadomo wszędzie są inne i nie miało to nic wspólnego z brakiem sympatii. I nie wiadomo, co jest lepsze – czasem nadopiekuńczość z kolei określana jest jako dobre chęci, którymi wybrukowano dno piekieł…
Tak czy inaczej dzielna rodzinka dawała sobie świetnie radę w tych górach.
Zasiedzieliśmy się trochę u miłych gospodarzy i kiedy jeden z nas zapytał czy może zapalić – usłyszał odpowiedź – nie! Po prostu. Musiał więc wyjść w tym celu na dwór. Zrobiło się ciemno i tajemniczo w tych otaczających nas skałach. Ogień na kominku buzował wesoło i aż się prosiło pogawędzić o… duchach! Na stoliku stało kilka figurek trolli – norweskich skrzatów, które mogą być przyjazne, ale nie muszą. Pani domu traktowała te sprawy poważnie. Tłumaczyła, że tu, w tej dzikiej okolicy, gdzie człowiek zdany jest często na własne siły w walce z przeciwnościami natury wszelkie opowieści o duchach nabierają innego wymiaru. Stare rodowe tradycje traktuje się poważnie i zdarzają się historie nie mające racjonalnego wytłumaczenia. Jako przykład podała przypadek lekarza z Polski, który dłuższy czas przebywał na północy Norwegii wśród Lapończyków. Zdobył ich zaufanie i podzielili się z nim częściowo swoją wiedzą tajemną rewanżując się za pomoc medyczną. Lekarz, światły człowiek traktował to wszystko z przymrużeniem oka nie dając oczywiście poznać tego po sobie w towarzystwie gospodarzy tych zapadłych pustkowi. Wśród przekazów miejscowych szamanów znalazł się także sposób na tamowanie krwi na odległość przekazany doktorowi na wszelki wypadek z zachowaniem różnych ceremoniałów. Oczywiście doktor nie dawał temu wiary. Ale, na przekór racjonalnemu myśleniu okazało się, że na pierwszą sposobność nie trzeba było długo czekać. Podczas prac polowych w Laponii ( bo i takie tam są podczas krótkiego lata) pracujący kombajn poważnie okaleczył dziewczynę prawie zdzierając jej włosy z głowy. Doktor znajdował się o kilkadziesiąt kilometrów od miejsca wypadku i w grę wchodził tylko helikopter. Cóż, kiedy do czasu przybycia śmigłowca dziewczyna wykrwawiłaby się zupełnie. Na miejscu nikt nie mógł udzielić jej pomocy. Pozostało odmówić zaklęcia i sprawdzić ich działanie w praktyce. Kiedy przybył na miejsce według relacji miejscowych krew przestała płynąć już jakiś czas temu – kiedy wystartował śmigłowiec z gotowym do dzieła doktorem na pokładzie…. Dziewczynę uratowano, a doktor do tej pory niechętnie o tym mówi.
Płomienie z kominka rzucały tajemnicze blaski na izbę… Trolle stały na swoim miejscu sprawiając trochę niesamowite wrażenie. Czy były dobre? Miejmy nadzieję… Niedługo byliśmy już na statku w naszym prawdziwym, realnym świecie. Na pewno?