Piętnaście lat minęło, jak jeden dzień! Zdarzyło się, że nasz kontenerowiec zawinął do Chatham, miasta „zrośniętego” z Rochester.
Kiedyś przebywałem tu prawie dwa lata pracując na starych statkach Johna Spencera. Kiedy jechałem do miasta z agentem i rozmawialiśmy właśnie o starym Johnie, ten przyjrzał mi się dokładnie. – I beg you pardon, are you George?
- Przepraszam, czy George? Kiedy potwierdziłem ucieszył się niezmiernie. – I recognized you! Poznałem cię! Przecież pracowałeś u Johna! Pamiętasz mnie?
Coś tam sobie rzeczywiście przypominałem. Powróciły wspomnienia. Wieczorem jeszcze wybrałem się do Londynu pociągiem pospacerować po znanych miejscach. Oczywiście kupiłem na stacji Capital Card, czy jak to się teraz nazywało i za pół godziny byłem w Londynie mając przejazd także na autobusy i metro. Chciałem się dostać na London Eye, wielką karuzelę z wagonikami, której tu za „moich czasów” jeszcze nie było, ale nie dostałem biletów.
Wtedy, jako kompletny w Londynie nowicjusz musiałem mieć jeszcze angielską wizę, którą bardzo niechętnie wydawano po doświadczeniach z mieszkańcami byłych brytyjskich kolonii. No i wymyśliłem, że taką wizę załatwię sobie w Londynie!
W Warszawie bowiem w ambasadzie brytyjskiej zostałem potraktowany bardzo obcesowo. Z Johnem miałem umowę, że co dwa – trzy miesiące będę latał do kraju na koszt kompanii i po około dwóch tygodniach wrócę uzgodniwszy to telefonicznie. No ale musiałem mieć wizę! A gdyby tak…
Na początek jednak otrzymałem zimny prysznic. John przy mnie zadzwonił do ambasady brytyjskiej w Warszawie właśnie w sprawie wizy. Kiedy tam przyjechałem potraktowano mnie obcesowo i niegrzecznie. Powiedziano mi, ż muszę mieć pismo z Agencji Morskiej, a wiza będzie „w swoim czasie” (albo nieco później). Zmartwiony wyszedłem z ambasady i natknąłem się na budkę telefoniczną. Postanowiłem zadzwonić tam jeszcze raz posługując się numerem telefonu, którego używał John. Niestety rozpoznano mnie. Koronnym argumentem było – chyba, że chce pan rozmawiać z brytyjskim oficerem ambasady w języku angielskim! Myśleli, że się mnie w ten sposób skutecznie pozbędą. A niedoczekanie! Do telefonu zgłosiła się miła pani, której wyłuszczyłem swój problem dodając, że w końcu pracuję dla Zjednoczonego Królestwa pomnażając jego majątek (że o swoim nie wspomnę) i chyba powinienem być inaczej traktowany? Pani przeprosiła mnie za grubiaństwo urzędników i poprosiła, żebym przyszedł i odebrał dokumenty. Z domu miałem podesłać wspomniane pismo, a wiza będzie na mnie czekać.
W ambasadzie z początku ryknięto – To znowu pan?! Przecież itd. itp. Na wieść o tym, że rozmawiałem z brytyjską pracownicą ambasady grubiaństwa zamieniły się w usłużność. –Tędy, tędy, ależ proszę bardzo… Jak Nikodem Dyzma pogroziłem palcem – NO!
Co nie zmieniało w niczym faktu, że następnym razem mogło być tak samo… W samolocie British Airwaysdowiedziałem się, że istnieje tzw. re-entry visa, czyli wiza wielokrotnego użytku, którą można wyrobić w Londynie. Oczywiście lepiej być dyplomatą… Dyplomatą nie byłem, ale sprawę postanowiłem załatwić dyplomatycznie. Udałem się mianowicie do oddziału Ministerstwa Spraw Zagranicznych Foreign Office w południowej dzielnicy Londynu Croydon. Przed biurem kłębił się tłum podenerwowanych emigrantów z różnych stron świata, i taki sam w środku. Na zewnątrz umieszczono dużą tablicę, że ci, którzy nie mają pieniędzy w ilości co najmniej 100 funtów dziennie na miesiąc lub rodziny czy innych sponsorów niech lepiej nie wchodzą do środka…
Wszedłem. Wewnątrz na oko było tak z tysiąc osób i 36 okienek do załatwiania spraw pobytu w Anglii. Wielka Murzynka wręczyła mi bilet „parkingowy” z numerem, jak teraz i u nas na byle poczcie no i mogłem zacząć oczekiwać na przyjęcie przez któregoś z urzędników. Przez głośniki podawano bez przerwy monotonnym głosem numery kolejnych „biletów” i obawiałem się, że mogę nie zrozumieć kiedy na mnie przyjdzie kolej. Jakoż i już po sześciu(!) godzinach czekania wyczytano mój numer, którego oczywiście nie wychwyciłem od razu z monotonnego przekazu spikera. Na szczęście była też kolejka dla takich małogramotnych spóźnialskich jak ja, dostałem się do okienka no i zaczęło się. Tam musiałem zdać egzamin z języka angielskiego w wersji tubylczo – mówionej i PRZEKONAĆ urzędnika, że to czego chcę powinienem otrzymać! Powtórzyłem, zdaje się kilka razy swój życiorys i różne inne rzeczy, których już nie pamiętam. Na szczęście miałem sponsorów – Morską Agencję i Johna! Po półtorej godzinie nieustannych pytań urzędnik rozpromienił się od ucha do ucha.
- Twój pobyt w Zjednoczonym Królestwie może trwać do trzech miesięcy! - powiedział. Gratuluję! Hmm… Poinformowano mnie, że teraz mam się udać do centrum Londynu do biura paszportowego w celu odebrania wizy. Biuro mieściło się przy ulicy Petty France, z której to nazwy zrozumiałem na razie – pyrufru… Zapytałem więc dziękując raz jeszcze co to znaczy pyrufru?. Urzędnik poinformował mnie, że jest to bardzo proste, ponieważ pyrufru znaczy pyrufru…
No i jakoś to Petty France znalazłem, oczywiście już innego dnia, położone na tyłach słynnej ulicy White Hall. Odczekałem swoje, zapłaciłem 20 funtów i wbito mi do paszportu re-entry wizę! Kiedy później ją uaktualniałem już tylko w tym biurze nie musiałem płacić.
Z konieczności w paszporcie dokonano zmian. Nie miałem tam teraz pozwolenia na pracę! Zawsze więc kiedy przybywałem do Londynu na lotnisku czekała mnie przeprawa. Stało się w kolejce do kilku „Cerberów” siedzących za wysokimi pulpitami i zaczynało się odpytywanie delikwenta. Otrzymanie wizy brytyjskiej bowiem nie gwarantowało wcale wjazdu do tego kraju! Urzędnik immigration musiał być przekonany o poprawności wszystkich dokumentów i to ON podejmował decyzję o wpuszczeniu lub nie do angielskiego raju. Niektórzy srodze się tam zawiedli…
Kiedy mówiłem, ze jadę do pracy pytano – gdzie pozwolenie na pracę? Wtedy wyjaśniałem, że jestem zatrudniony w firmie Corveda Marine Johna Spencera za pośrednictwem Agencji Morskiej w Szczecinie. – Proszę poczekać – sprawdzimy… Co trwało i półtorej godziny… Ale zawsze wolałem to niż wizytę w ambasadzie w Warszawie.
I co powiecie, współcześni emigranci? Czy zawsze dawniej było lepiej? Nie sądzę…
Co pewien czas musiałem meldować się na policji. Chcieli mnie tylko zobaczyć. Zawoził mnie tam John a trwało to 10 minut…
- Ty, George, to jesteś dopiero… Nigdy bym nie potrafił załatwić czegoś takiego w Londynie… (był rodowitym londyńczykiem). – A może ty jesteś jakimś szpiegiem?...
A ja na to - co, naprawdę nigdy ruskiego szpiega nie widziałeś?
Śmiał się niby trochę, ale nie dowierzał…
W WARNIE
Opublikowano: 18 sierpień 2016
Po wakacjach spędzonych w Bułgarii trzeba było zgłosić się do pracy. Poszedłem więc do działu załogowego PŻM dowiedzieć się co zamierzają ze mną zrobić. Odpowiedź była krótka: - jedzie pan do Bułgarii! To dopiero! Okazało się, że mam zaokrętować w charakterze czwartego mechanika na budowany właśnie na stoczni w Warnie jeden z popularnych w naszej focie „małych Bułgarów”.
Cóż, pan każe – sługa musi. Tak więc po kilkutygodniowej przerwie znalazłem się znowu w Warnie, Złotych Piaskach itd…
Tyle że nie prywatnie, a służbowo. No i lato kończyło się już zdecydowanie. Oczywiście i tak nie byłoby szans na korzystanie z jego uroków bo, po prostu, trzeba było pracować. Miało to jednak swoje dobre strony, ale o tym później. Na razie, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce od razu polecono nam zgłosić się na statek Mianowicie statek właśnie wypływał w próby morskie. Dobra nasza! – pomyśleliśmy. Miny nam nieco zrzedły, kiedy zobaczyliśmy, że statek… nie ma jeszcze kabin! Po prostu zakładowa organizacja partyjna stoczni im. Dmitrowa w Warnie postanowiła, że jeżeli statek ma silnik, to może wyjść w morze, a kabiny to już luksusowy dodatek na brak którego prawdziwi komuniści narzekać nie będą. No i przez trzy dni „prawdziwi komuniści” leżeli pokotem na przestronnym pokładzie głównym kiedy odbiory urządzeń pozwalały na jakąś przerwę np. na sen. Na szczęście nadbudówka była już w całości więc na głowy nam nie padało. Używam tu liczby mnogiej, bo na tym statku miałem dwóch przyjaciół i zawsze występowaliśmy we trójkę jak, nie przymierzając, Trzej Muszkieterowie króla Ludwika XIV.
Jakoś tam dojechaliśmy z powrotem mając pełne notesy uwag i pomagając w ten sposób stoczni wypełnić plan budowy statku. Teraz trzeba się było rozejrzeć na miejscu. Umieszczono nas w tzw. kwaterach prywatnych. Całkiem dobrze to wyglądało, ale ja miałem inne plany. Poszliśmy mianowicie całą trójką do hotelu „Warna” największego w mieście by zapytać o pokój. Fundusze mieliśmy zapewnione; co cztery dni ochmistrz wypłacał nam pieniądze, które miały pokryć wyżywienie, wydatki na miejsce zamieszkania i kieszonkowe. W hotelu okazało się, że co prawda oczywiście miejsc nie ma, to jednak, gdyby były zmieścilibyśmy się swobodnie w naszym „funduszu mieszkaniowym” i jeszcze by coś zostało. Usiedliśmy więc w holu pod palmą. Była godzina szesnasta. Podszedłem do recepcji i zapytałem, czy byłby wolny pokój na trzy osoby. Oczywiście odpowiedziano odmownie. Co około 20 minut któryś z nas podchodził do recepcji i pytał o to samo. Około godziny dwudziestej okazało się, że jest wolny pokój! Po prostu recepcjonistka nie wytrzymała tej presji z naszej strony, a w każdym hotelu jakiś tam pokój na tzw. wszelki wypadek powinien być do dyspozycji. Tak więc wprowadziliśmy się do iluś-tam-gwiazdkowego hotelu zaczynając nowe życie na obczyźnie. Pani recepcjonistce wynagrodziliśmy to sowicie zapraszając ją wraz z mężem w następnych dniach na kolację w cenie mniej więcej ich miesięcznych zarobków.
Dobre więc strony tej sytuacji, o których wspomniałem na początku to właśnie pieniądze, które wypłacano nam ryczałtem, a ile z tego zaoszczędziliśmy była to nasza sprawa. Dość powiedzieć, że kiedy byłem (zupełnie niedawno) turystą, nie byłem zanadto wyposażony w miejscowe środki płatnicze, a więc traktowany z wyższością i pogardą przez miejscowych, jak na przykład kelnerów w restauracjach, ekspedientki na straganach itp.. Teraz wszyscy oni prawie że leżeli u naszych stóp… Nędzna mamono… Jakoż jednak znakomicie ułatwia ona pozytywne postrzeganie świata przez nas, a i postrzeganie nas – przez świat…
Oczywiście – wolne żarty… Niemniej jednak wypłacanie nam środków płatniczych co 4 dni powodowało, że nie można było zaoszczędzić większych sum. Wymienić tych pieniędzy nie było można, pozostawało je wydawać, bo co 4 dni mieliśmy już ze stoczni odpłynąć… (być może nawet bez kompletnych kabin, ale kiedy Partia mówi, że daje, to mówi, a kiedy mówi że zabiera, to… zabiera!) Tak więc wszystko było możliwe i tak przetrwaliśmy całe trzy tygodnie.
Rano udawaliśmy się na leżącą nieopodal stocznię przegryzając po drodze po bułce w spożywczym sklepie. Spowodowało to z początku komiczne sytuacje. Z braku znajomości języka bułgarskiego posługiwaliśmy się rosyjskim no i… polskim i jako tako dogadywaliśmy się. Tu jednak w sklepie, na dźwięk słowa „bułka” sprzedawczyni uciekła… Musiało to być jakieś wyjątkowo obraźliwe słowo w ich pięknym języku… Koniec końców zamawialiśmy jak następuje: sladkie guliame mliako z sacharom i konfitiurnik – co oznaczało duże słodkie mleko i cukrem i rodzaj drożdżówki z konfiturami. Pyszne! Należało jeszcze wiedzieć, że kiedy Bułgarzy kiwają głowami z dołu do góry nie oznacza to potwierdzenia, a zaprzeczenie. Kiedy z kolei na boki oznacza to – tak! Całkiem odwrotnie niż u nas.
Na stoczni było sporo pracy. Próbowaliśmy na przykład skłonić miłych pracowników, żeby montowali niektóre rzeczy tak jak chcieliśmy, np. schody od ściany a nie do ściany, progi zagięte w dół, a nie w górę… Ale dało się przeżyć. Kiedy chciało się coś otworzyć, np. magazynek krzyczało się: kluczarka da! Była to bowiem specjalna pracownica posiadająca klucze do wszystkich pomieszczeń i na życzenie otwierająca je i zamykająca. Co prawda niektórzy krzyczeli: czuczarka da! I mieli szanse „zarobić” kluczami po głowie, bo słowo to oznaczało w języku bułgarskim panią o niezbyt ciężkim sposobie prowadzenia się…
Na stoczni oprócz tych wspomnianych atrakcji były jeszcze stoczniowe posiłki w kantynie. Za cenę kilkudziesięciu stotinek (1/100 lewa) można było zjeść obiad z trzech(!) dań. W mieście jedno danie kosztowało ok. 2 lewa. No ale kilka razy po powrocie ze stoczni zmuszony byłem oddać zwartość obiadu wprost do muszli klozetowej i to „przodem”…
Po odpoczynku po powrocie ze stoczni ruszaliśmy do centrum by w Snack Barze spożyć główne danie dnia, czyli swinsko karie.
Były to płaty wieprzowiny smażone na wolnym ogniu z dodatkiem frytek i czego jeszcze dusza zapragnęła. Kosztował ów specjał około 2 lewa, a dostawaliśmy na wyżywienie – dziewięć… Później przeważnie udawaliśmy się do Morskiego Kasyna położonego na przeciw naszego hotelu. Codziennie odbywały się tam jakieś spektakle, występy znanych gwiazd bułgarskiej estrady i tym podobne. Oczywiście nigdy nie było biletów na te występy, ale dla nas były…
Bywało i tak, że musieliśmy zadowolić się odwiedzinami w restauracji hotelowej gdzie, oczywiście, mieliśmy zawsze zarezerwowany stolik. Pewnego razu zostaliśmy dłużej na stoczni i żeby coś zjeść musieliśmy zajść do całkiem innej restauracji w mieście wraz z naszym przemiłym chiefem mechanikiem. Nie było oczywiście wolnego stolika, ale postanowiliśmy udawać Holendrów… Oczywiście posiadane przez nas środki płatnicze zjednały nam personel, ale sprytny kelner poprosił na koniec, żebyśmy coś po holendersku powiedzieli… Wybrnąłem z sytuacji oświadczając, że jest to język bardzo trudny, którego zgłosek i tak nie wymówi… Na próżno potem pytaliśmy siebie samych kto nam, do licha, kazał udawać właśnie Holendrów, ale zdania na ten temat były mocno podzielone. Pan Chief posiadał Trabanta, którym przyjechał z Polski i często korzystaliśmy z jego zaproszenia do podwiezienia nas. Zajeżdżaliśmy po drodze na stację benzynową i chief krzyczał – Ima smes? (czy jest mieszanka – do Trabanta – dwusuwu) Odpowiedź brzmiała najczęściej : NIAMA! I była to odpowiedź najczęściej słyszana w sklepach w Warnie.
Powoli nasz pobyt w tym gościnnym kraju dobiegał końca. Mieliśmy iść po ładunek do Poti – w Gruzji – na przeciw Warny na drugim brzegu Morza Czarnego. Stamtąd mieliśmy płynąć już prosto do Szczecina. Na sam koniec zebraliśmy jeszcze resztki funduszy i wyruszyliśmy do miasta po szampany, których przynieśliśmy dwie duże torby jako że czekał nas Nowy Rok na morzu. Z rozrzewnieniem żegnaliśmy się np. z kelnerami, którzy
kłaniając się w pas przekonani byli o naszej zamożności podczas gdy mieliśmy już puste kieszenie…
Bułgarska załoga wyprowadziła statek na redę, gdzie przejęliśmy go my. Było z tym trochę kłopotu, jako że poprzedniego dnia odbyło się huczne podniesienie bandery na które przybyli przedstawiciele PŻM. Pamiętam, że kelnerzy roznosili na tacach kieliszki napełnione jarzębiakiem (o ile ktoś teraz wie co to takiego), a roznosili tak długo, dopóki mogli jeszcze chodzić…
Przelot do Szczecina trwał 21 dni. Na wszystkich możliwych morzach (i oceanach) po których musieliśmy płynąć szalały sztormy… Choroba morska nie opuszczała mnie do samego końca. Było to niewątpliwie spowodowane krótką jeszcze w tym czasie praktyką morską… Jak i też, być może, popełnieniem (całkiem bezwiednie) jakichś drobnych, w tym postoju, grzechów…
- Przepraszam, czy George? Kiedy potwierdziłem ucieszył się niezmiernie. – I recognized you! Poznałem cię! Przecież pracowałeś u Johna! Pamiętasz mnie?
Coś tam sobie rzeczywiście przypominałem. Powróciły wspomnienia. Wieczorem jeszcze wybrałem się do Londynu pociągiem pospacerować po znanych miejscach. Oczywiście kupiłem na stacji Capital Card, czy jak to się teraz nazywało i za pół godziny byłem w Londynie mając przejazd także na autobusy i metro. Chciałem się dostać na London Eye, wielką karuzelę z wagonikami, której tu za „moich czasów” jeszcze nie było, ale nie dostałem biletów.
Wtedy, jako kompletny w Londynie nowicjusz musiałem mieć jeszcze angielską wizę, którą bardzo niechętnie wydawano po doświadczeniach z mieszkańcami byłych brytyjskich kolonii. No i wymyśliłem, że taką wizę załatwię sobie w Londynie!
W Warszawie bowiem w ambasadzie brytyjskiej zostałem potraktowany bardzo obcesowo. Z Johnem miałem umowę, że co dwa – trzy miesiące będę latał do kraju na koszt kompanii i po około dwóch tygodniach wrócę uzgodniwszy to telefonicznie. No ale musiałem mieć wizę! A gdyby tak…
Na początek jednak otrzymałem zimny prysznic. John przy mnie zadzwonił do ambasady brytyjskiej w Warszawie właśnie w sprawie wizy. Kiedy tam przyjechałem potraktowano mnie obcesowo i niegrzecznie. Powiedziano mi, ż muszę mieć pismo z Agencji Morskiej, a wiza będzie „w swoim czasie” (albo nieco później). Zmartwiony wyszedłem z ambasady i natknąłem się na budkę telefoniczną. Postanowiłem zadzwonić tam jeszcze raz posługując się numerem telefonu, którego używał John. Niestety rozpoznano mnie. Koronnym argumentem było – chyba, że chce pan rozmawiać z brytyjskim oficerem ambasady w języku angielskim! Myśleli, że się mnie w ten sposób skutecznie pozbędą. A niedoczekanie! Do telefonu zgłosiła się miła pani, której wyłuszczyłem swój problem dodając, że w końcu pracuję dla Zjednoczonego Królestwa pomnażając jego majątek (że o swoim nie wspomnę) i chyba powinienem być inaczej traktowany? Pani przeprosiła mnie za grubiaństwo urzędników i poprosiła, żebym przyszedł i odebrał dokumenty. Z domu miałem podesłać wspomniane pismo, a wiza będzie na mnie czekać.
W ambasadzie z początku ryknięto – To znowu pan?! Przecież itd. itp. Na wieść o tym, że rozmawiałem z brytyjską pracownicą ambasady grubiaństwa zamieniły się w usłużność. –Tędy, tędy, ależ proszę bardzo… Jak Nikodem Dyzma pogroziłem palcem – NO!
Co nie zmieniało w niczym faktu, że następnym razem mogło być tak samo… W samolocie British Airwaysdowiedziałem się, że istnieje tzw. re-entry visa, czyli wiza wielokrotnego użytku, którą można wyrobić w Londynie. Oczywiście lepiej być dyplomatą… Dyplomatą nie byłem, ale sprawę postanowiłem załatwić dyplomatycznie. Udałem się mianowicie do oddziału Ministerstwa Spraw Zagranicznych Foreign Office w południowej dzielnicy Londynu Croydon. Przed biurem kłębił się tłum podenerwowanych emigrantów z różnych stron świata, i taki sam w środku. Na zewnątrz umieszczono dużą tablicę, że ci, którzy nie mają pieniędzy w ilości co najmniej 100 funtów dziennie na miesiąc lub rodziny czy innych sponsorów niech lepiej nie wchodzą do środka…
Wszedłem. Wewnątrz na oko było tak z tysiąc osób i 36 okienek do załatwiania spraw pobytu w Anglii. Wielka Murzynka wręczyła mi bilet „parkingowy” z numerem, jak teraz i u nas na byle poczcie no i mogłem zacząć oczekiwać na przyjęcie przez któregoś z urzędników. Przez głośniki podawano bez przerwy monotonnym głosem numery kolejnych „biletów” i obawiałem się, że mogę nie zrozumieć kiedy na mnie przyjdzie kolej. Jakoż i już po sześciu(!) godzinach czekania wyczytano mój numer, którego oczywiście nie wychwyciłem od razu z monotonnego przekazu spikera. Na szczęście była też kolejka dla takich małogramotnych spóźnialskich jak ja, dostałem się do okienka no i zaczęło się. Tam musiałem zdać egzamin z języka angielskiego w wersji tubylczo – mówionej i PRZEKONAĆ urzędnika, że to czego chcę powinienem otrzymać! Powtórzyłem, zdaje się kilka razy swój życiorys i różne inne rzeczy, których już nie pamiętam. Na szczęście miałem sponsorów – Morską Agencję i Johna! Po półtorej godzinie nieustannych pytań urzędnik rozpromienił się od ucha do ucha.
- Twój pobyt w Zjednoczonym Królestwie może trwać do trzech miesięcy! - powiedział. Gratuluję! Hmm… Poinformowano mnie, że teraz mam się udać do centrum Londynu do biura paszportowego w celu odebrania wizy. Biuro mieściło się przy ulicy Petty France, z której to nazwy zrozumiałem na razie – pyrufru… Zapytałem więc dziękując raz jeszcze co to znaczy pyrufru?. Urzędnik poinformował mnie, że jest to bardzo proste, ponieważ pyrufru znaczy pyrufru…
No i jakoś to Petty France znalazłem, oczywiście już innego dnia, położone na tyłach słynnej ulicy White Hall. Odczekałem swoje, zapłaciłem 20 funtów i wbito mi do paszportu re-entry wizę! Kiedy później ją uaktualniałem już tylko w tym biurze nie musiałem płacić.
Z konieczności w paszporcie dokonano zmian. Nie miałem tam teraz pozwolenia na pracę! Zawsze więc kiedy przybywałem do Londynu na lotnisku czekała mnie przeprawa. Stało się w kolejce do kilku „Cerberów” siedzących za wysokimi pulpitami i zaczynało się odpytywanie delikwenta. Otrzymanie wizy brytyjskiej bowiem nie gwarantowało wcale wjazdu do tego kraju! Urzędnik immigration musiał być przekonany o poprawności wszystkich dokumentów i to ON podejmował decyzję o wpuszczeniu lub nie do angielskiego raju. Niektórzy srodze się tam zawiedli…
Kiedy mówiłem, ze jadę do pracy pytano – gdzie pozwolenie na pracę? Wtedy wyjaśniałem, że jestem zatrudniony w firmie Corveda Marine Johna Spencera za pośrednictwem Agencji Morskiej w Szczecinie. – Proszę poczekać – sprawdzimy… Co trwało i półtorej godziny… Ale zawsze wolałem to niż wizytę w ambasadzie w Warszawie.
I co powiecie, współcześni emigranci? Czy zawsze dawniej było lepiej? Nie sądzę…
Co pewien czas musiałem meldować się na policji. Chcieli mnie tylko zobaczyć. Zawoził mnie tam John a trwało to 10 minut…
- Ty, George, to jesteś dopiero… Nigdy bym nie potrafił załatwić czegoś takiego w Londynie… (był rodowitym londyńczykiem). – A może ty jesteś jakimś szpiegiem?...
A ja na to - co, naprawdę nigdy ruskiego szpiega nie widziałeś?
Śmiał się niby trochę, ale nie dowierzał…
W WARNIE
Opublikowano: 18 sierpień 2016
Po wakacjach spędzonych w Bułgarii trzeba było zgłosić się do pracy. Poszedłem więc do działu załogowego PŻM dowiedzieć się co zamierzają ze mną zrobić. Odpowiedź była krótka: - jedzie pan do Bułgarii! To dopiero! Okazało się, że mam zaokrętować w charakterze czwartego mechanika na budowany właśnie na stoczni w Warnie jeden z popularnych w naszej focie „małych Bułgarów”.
Cóż, pan każe – sługa musi. Tak więc po kilkutygodniowej przerwie znalazłem się znowu w Warnie, Złotych Piaskach itd…
Tyle że nie prywatnie, a służbowo. No i lato kończyło się już zdecydowanie. Oczywiście i tak nie byłoby szans na korzystanie z jego uroków bo, po prostu, trzeba było pracować. Miało to jednak swoje dobre strony, ale o tym później. Na razie, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce od razu polecono nam zgłosić się na statek Mianowicie statek właśnie wypływał w próby morskie. Dobra nasza! – pomyśleliśmy. Miny nam nieco zrzedły, kiedy zobaczyliśmy, że statek… nie ma jeszcze kabin! Po prostu zakładowa organizacja partyjna stoczni im. Dmitrowa w Warnie postanowiła, że jeżeli statek ma silnik, to może wyjść w morze, a kabiny to już luksusowy dodatek na brak którego prawdziwi komuniści narzekać nie będą. No i przez trzy dni „prawdziwi komuniści” leżeli pokotem na przestronnym pokładzie głównym kiedy odbiory urządzeń pozwalały na jakąś przerwę np. na sen. Na szczęście nadbudówka była już w całości więc na głowy nam nie padało. Używam tu liczby mnogiej, bo na tym statku miałem dwóch przyjaciół i zawsze występowaliśmy we trójkę jak, nie przymierzając, Trzej Muszkieterowie króla Ludwika XIV.
Jakoś tam dojechaliśmy z powrotem mając pełne notesy uwag i pomagając w ten sposób stoczni wypełnić plan budowy statku. Teraz trzeba się było rozejrzeć na miejscu. Umieszczono nas w tzw. kwaterach prywatnych. Całkiem dobrze to wyglądało, ale ja miałem inne plany. Poszliśmy mianowicie całą trójką do hotelu „Warna” największego w mieście by zapytać o pokój. Fundusze mieliśmy zapewnione; co cztery dni ochmistrz wypłacał nam pieniądze, które miały pokryć wyżywienie, wydatki na miejsce zamieszkania i kieszonkowe. W hotelu okazało się, że co prawda oczywiście miejsc nie ma, to jednak, gdyby były zmieścilibyśmy się swobodnie w naszym „funduszu mieszkaniowym” i jeszcze by coś zostało. Usiedliśmy więc w holu pod palmą. Była godzina szesnasta. Podszedłem do recepcji i zapytałem, czy byłby wolny pokój na trzy osoby. Oczywiście odpowiedziano odmownie. Co około 20 minut któryś z nas podchodził do recepcji i pytał o to samo. Około godziny dwudziestej okazało się, że jest wolny pokój! Po prostu recepcjonistka nie wytrzymała tej presji z naszej strony, a w każdym hotelu jakiś tam pokój na tzw. wszelki wypadek powinien być do dyspozycji. Tak więc wprowadziliśmy się do iluś-tam-gwiazdkowego hotelu zaczynając nowe życie na obczyźnie. Pani recepcjonistce wynagrodziliśmy to sowicie zapraszając ją wraz z mężem w następnych dniach na kolację w cenie mniej więcej ich miesięcznych zarobków.
Dobre więc strony tej sytuacji, o których wspomniałem na początku to właśnie pieniądze, które wypłacano nam ryczałtem, a ile z tego zaoszczędziliśmy była to nasza sprawa. Dość powiedzieć, że kiedy byłem (zupełnie niedawno) turystą, nie byłem zanadto wyposażony w miejscowe środki płatnicze, a więc traktowany z wyższością i pogardą przez miejscowych, jak na przykład kelnerów w restauracjach, ekspedientki na straganach itp.. Teraz wszyscy oni prawie że leżeli u naszych stóp… Nędzna mamono… Jakoż jednak znakomicie ułatwia ona pozytywne postrzeganie świata przez nas, a i postrzeganie nas – przez świat…
Oczywiście – wolne żarty… Niemniej jednak wypłacanie nam środków płatniczych co 4 dni powodowało, że nie można było zaoszczędzić większych sum. Wymienić tych pieniędzy nie było można, pozostawało je wydawać, bo co 4 dni mieliśmy już ze stoczni odpłynąć… (być może nawet bez kompletnych kabin, ale kiedy Partia mówi, że daje, to mówi, a kiedy mówi że zabiera, to… zabiera!) Tak więc wszystko było możliwe i tak przetrwaliśmy całe trzy tygodnie.
Rano udawaliśmy się na leżącą nieopodal stocznię przegryzając po drodze po bułce w spożywczym sklepie. Spowodowało to z początku komiczne sytuacje. Z braku znajomości języka bułgarskiego posługiwaliśmy się rosyjskim no i… polskim i jako tako dogadywaliśmy się. Tu jednak w sklepie, na dźwięk słowa „bułka” sprzedawczyni uciekła… Musiało to być jakieś wyjątkowo obraźliwe słowo w ich pięknym języku… Koniec końców zamawialiśmy jak następuje: sladkie guliame mliako z sacharom i konfitiurnik – co oznaczało duże słodkie mleko i cukrem i rodzaj drożdżówki z konfiturami. Pyszne! Należało jeszcze wiedzieć, że kiedy Bułgarzy kiwają głowami z dołu do góry nie oznacza to potwierdzenia, a zaprzeczenie. Kiedy z kolei na boki oznacza to – tak! Całkiem odwrotnie niż u nas.
Na stoczni było sporo pracy. Próbowaliśmy na przykład skłonić miłych pracowników, żeby montowali niektóre rzeczy tak jak chcieliśmy, np. schody od ściany a nie do ściany, progi zagięte w dół, a nie w górę… Ale dało się przeżyć. Kiedy chciało się coś otworzyć, np. magazynek krzyczało się: kluczarka da! Była to bowiem specjalna pracownica posiadająca klucze do wszystkich pomieszczeń i na życzenie otwierająca je i zamykająca. Co prawda niektórzy krzyczeli: czuczarka da! I mieli szanse „zarobić” kluczami po głowie, bo słowo to oznaczało w języku bułgarskim panią o niezbyt ciężkim sposobie prowadzenia się…
Na stoczni oprócz tych wspomnianych atrakcji były jeszcze stoczniowe posiłki w kantynie. Za cenę kilkudziesięciu stotinek (1/100 lewa) można było zjeść obiad z trzech(!) dań. W mieście jedno danie kosztowało ok. 2 lewa. No ale kilka razy po powrocie ze stoczni zmuszony byłem oddać zwartość obiadu wprost do muszli klozetowej i to „przodem”…
Po odpoczynku po powrocie ze stoczni ruszaliśmy do centrum by w Snack Barze spożyć główne danie dnia, czyli swinsko karie.
Były to płaty wieprzowiny smażone na wolnym ogniu z dodatkiem frytek i czego jeszcze dusza zapragnęła. Kosztował ów specjał około 2 lewa, a dostawaliśmy na wyżywienie – dziewięć… Później przeważnie udawaliśmy się do Morskiego Kasyna położonego na przeciw naszego hotelu. Codziennie odbywały się tam jakieś spektakle, występy znanych gwiazd bułgarskiej estrady i tym podobne. Oczywiście nigdy nie było biletów na te występy, ale dla nas były…
Bywało i tak, że musieliśmy zadowolić się odwiedzinami w restauracji hotelowej gdzie, oczywiście, mieliśmy zawsze zarezerwowany stolik. Pewnego razu zostaliśmy dłużej na stoczni i żeby coś zjeść musieliśmy zajść do całkiem innej restauracji w mieście wraz z naszym przemiłym chiefem mechanikiem. Nie było oczywiście wolnego stolika, ale postanowiliśmy udawać Holendrów… Oczywiście posiadane przez nas środki płatnicze zjednały nam personel, ale sprytny kelner poprosił na koniec, żebyśmy coś po holendersku powiedzieli… Wybrnąłem z sytuacji oświadczając, że jest to język bardzo trudny, którego zgłosek i tak nie wymówi… Na próżno potem pytaliśmy siebie samych kto nam, do licha, kazał udawać właśnie Holendrów, ale zdania na ten temat były mocno podzielone. Pan Chief posiadał Trabanta, którym przyjechał z Polski i często korzystaliśmy z jego zaproszenia do podwiezienia nas. Zajeżdżaliśmy po drodze na stację benzynową i chief krzyczał – Ima smes? (czy jest mieszanka – do Trabanta – dwusuwu) Odpowiedź brzmiała najczęściej : NIAMA! I była to odpowiedź najczęściej słyszana w sklepach w Warnie.
Powoli nasz pobyt w tym gościnnym kraju dobiegał końca. Mieliśmy iść po ładunek do Poti – w Gruzji – na przeciw Warny na drugim brzegu Morza Czarnego. Stamtąd mieliśmy płynąć już prosto do Szczecina. Na sam koniec zebraliśmy jeszcze resztki funduszy i wyruszyliśmy do miasta po szampany, których przynieśliśmy dwie duże torby jako że czekał nas Nowy Rok na morzu. Z rozrzewnieniem żegnaliśmy się np. z kelnerami, którzy
kłaniając się w pas przekonani byli o naszej zamożności podczas gdy mieliśmy już puste kieszenie…
Bułgarska załoga wyprowadziła statek na redę, gdzie przejęliśmy go my. Było z tym trochę kłopotu, jako że poprzedniego dnia odbyło się huczne podniesienie bandery na które przybyli przedstawiciele PŻM. Pamiętam, że kelnerzy roznosili na tacach kieliszki napełnione jarzębiakiem (o ile ktoś teraz wie co to takiego), a roznosili tak długo, dopóki mogli jeszcze chodzić…
Przelot do Szczecina trwał 21 dni. Na wszystkich możliwych morzach (i oceanach) po których musieliśmy płynąć szalały sztormy… Choroba morska nie opuszczała mnie do samego końca. Było to niewątpliwie spowodowane krótką jeszcze w tym czasie praktyką morską… Jak i też, być może, popełnieniem (całkiem bezwiednie) jakichś drobnych, w tym postoju, grzechów…