Po wakacjach spędzonych w Bułgarii trzeba było zgłosić się do pracy. Poszedłem więc do działu załogowego PŻM dowiedzieć się co zamierzają ze mną zrobić.
Odpowiedź była krótka: - jedzie pan do Bułgarii! To dopiero! Okazało się, że mam zaokrętować w charakterze czwartego mechanika na budowany właśnie na stoczni w Warnie jeden z popularnych w naszej focie „małych Bułgarów”.
Cóż, pan każe – sługa musi. Tak więc po kilkutygodniowej przerwie znalazłem się znowu w Warnie, Złotych Piaskach itd…
Tyle że nie prywatnie, a służbowo. No i lato kończyło się już zdecydowanie. Oczywiście i tak nie byłoby szans na korzystanie z jego uroków bo, po prostu, trzeba było pracować. Miało to jednak swoje dobre strony, ale o tym później. Na razie, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce od razu polecono nam zgłosić się na statek Mianowicie statek właśnie wypływał w próby morskie. Dobra nasza! – pomyśleliśmy. Miny nam nieco zrzedły, kiedy zobaczyliśmy, że statek… nie ma jeszcze kabin! Po prostu zakładowa organizacja partyjna stoczni im. Dmitrowa w Warnie postanowiła, że jeżeli statek ma silnik, to może wyjść w morze, a kabiny to już luksusowy dodatek na brak którego prawdziwi komuniści narzekać nie będą. No i przez trzy dni „prawdziwi komuniści” leżeli pokotem na przestronnym pokładzie głównym kiedy odbiory urządzeń pozwalały na jakąś przerwę np. na sen. Na szczęście nadbudówka była już w całości więc na głowy nam nie padało. Używam tu liczby mnogiej, bo na tym statku miałem dwóch przyjaciół i zawsze występowaliśmy we trójkę jak, nie przymierzając, Trzej Muszkieterowie króla Ludwika XIV.
Jakoś tam dojechaliśmy z powrotem mając pełne notesy uwag i pomagając w ten sposób stoczni wypełnić plan budowy statku. Teraz trzeba się było rozejrzeć na miejscu. Umieszczono nas w tzw. kwaterach prywatnych. Całkiem dobrze to wyglądało, ale ja miałem inne plany. Poszliśmy mianowicie całą trójką do hotelu „Warna” największego w mieście by zapytać o pokój. Fundusze mieliśmy zapewnione; co cztery dni ochmistrz wypłacał nam pieniądze, które miały pokryć wyżywienie, wydatki na miejsce zamieszkania i kieszonkowe. W hotelu okazało się, że co prawda oczywiście miejsc nie ma, to jednak, gdyby były zmieścilibyśmy się swobodnie w naszym „funduszu mieszkaniowym” i jeszcze by coś zostało. Usiedliśmy więc w holu pod palmą. Była godzina szesnasta.
Podszedłem do recepcji i zapytałem, czy byłby wolny pokój na trzy osoby. Oczywiście odpowiedziano odmownie. Co około 20 minut któryś z nas podchodził do recepcji i pytał o to samo. Około godziny dwudziestej okazało się, że jest wolny pokój! Po prostu recepcjonistka nie wytrzymała tej presji z naszej strony, a w każdym hotelu jakiś tam pokój na tzw. wszelki wypadek powinien być do dyspozycji. Tak więc wprowadziliśmy się do iluś-tam-gwiazdkowego hotelu zaczynając nowe życie na obczyźnie. Pani recepcjonistce wynagrodziliśmy to sowicie zapraszając ją wraz z mężem w następnych dniach na kolację w cenie mniej więcej ich miesięcznych zarobków.
Dobre więc strony tej sytuacji, o których wspomniałem na początku to właśnie pieniądze, które wypłacano nam ryczałtem, a ile z tego zaoszczędziliśmy była to nasza sprawa. Dość powiedzieć, że kiedy byłem (zupełnie niedawno) turystą, nie byłem zanadto wyposażony w miejscowe środki płatnicze, a więc traktowany z wyższością i pogardą przez miejscowych, jak na przykład kelnerów w restauracjach, ekspedientki na straganach itp.. Teraz wszyscy oni prawie że leżeli u naszych stóp… Nędzna mamono… Jakoż jednak znakomicie ułatwia ona pozytywne postrzeganie świata przez nas, a i postrzeganie nas – przez świat…
Oczywiście – wolne żarty… Niemniej jednak wypłacanie nam środków płatniczych co 4 dni powodowało, że nie można było zaoszczędzić większych sum. Wymienić tych pieniędzy nie było można, pozostawało je wydawać, bo co 4 dni mieliśmy już ze stoczni odpłynąć… (być może nawet bez kompletnych kabin, ale kiedy Partia mówi, że daje, to mówi, a kiedy mówi że zabiera, to… zabiera!) Tak więc wszystko było możliwe i tak przetrwaliśmy całe trzy tygodnie.
Rano udawaliśmy się na leżącą nieopodal stocznię przegryzając po drodze po bułce w spożywczym sklepie. Spowodowało to z początku komiczne sytuacje. Z braku znajomości języka bułgarskiego posługiwaliśmy się rosyjskim no i… polskim i jako tako dogadywaliśmy się. Tu jednak w sklepie, na dźwięk słowa „bułka” sprzedawczyni uciekła… Musiało to być jakieś wyjątkowo obraźliwe słowo w ich pięknym języku… Koniec końców zamawialiśmy jak następuje: sladkie guliame mliako z sacharom i konfitiurnik – co oznaczało duże słodkie mleko i cukrem i rodzaj drożdżówki z konfiturami. Pyszne! Należało jeszcze wiedzieć, że kiedy Bułgarzy kiwają głowami z dołu do góry nie oznacza to potwierdzenia, a zaprzeczenie. Kiedy z kolei na boki oznacza to – tak! Całkiem odwrotnie niż u nas.
Na stoczni było sporo pracy. Próbowaliśmy na przykład skłonić miłych pracowników, żeby montowali niektóre rzeczy tak jak chcieliśmy, np. schody od ściany a nie do ściany, progi zagięte w dół, a nie w górę… Ale dało się przeżyć. Kiedy chciało się coś otworzyć, np. magazynek krzyczało się: kluczarka da! Była to bowiem specjalna pracownica posiadająca klucze do wszystkich pomieszczeń i na życzenie otwierająca je i zamykająca. Co prawda niektórzy krzyczeli: czuczarka da! I mieli szanse „zarobić” kluczami po głowie, bo słowo to oznaczało w języku bułgarskim panią o niezbyt ciężkim sposobie prowadzenia się…
Na stoczni oprócz tych wspomnianych atrakcji były jeszcze stoczniowe posiłki w kantynie. Za cenę kilkudziesięciu stotinek (1/100 lewa) można było zjeść obiad z trzech(!) dań. W mieście jedno danie kosztowało ok. 2 lewa. No ale kilka razy po powrocie ze stoczni zmuszony byłem oddać zwartość obiadu wprost do muszli klozetowej i to „przodem”…
Po odpoczynku po powrocie ze stoczni ruszaliśmy do centrum by w Snack Barze spożyć główne danie dnia, czyli swinsko karie.
Były to płaty wieprzowiny smażone na wolnym ogniu z dodatkiem frytek i czego jeszcze dusza zapragnęła. Kosztował ów specjał około 2 lewa, a dostawaliśmy na wyżywienie – dziewięć… Później przeważnie udawaliśmy się do Morskiego Kasyna położonego na przeciw naszego hotelu. Codziennie odbywały się tam jakieś spektakle, występy znanych gwiazd bułgarskiej estrady i tym podobne. Oczywiście nigdy nie było biletów na te występy, ale dla nas były…
Bywało i tak, że musieliśmy zadowolić się odwiedzinami w restauracji hotelowej gdzie, oczywiście, mieliśmy zawsze zarezerwowany stolik. Pewnego razu zostaliśmy dłużej na stoczni i żeby coś zjeść musieliśmy zajść do całkiem innej restauracji w mieście wraz z naszym przemiłym chiefem mechanikiem. Nie było oczywiście wolnego stolika, ale postanowiliśmy udawać Holendrów… Oczywiście posiadane przez nas środki płatnicze zjednały nam personel, ale sprytny kelner poprosił na koniec, żebyśmy coś po holendersku powiedzieli… Wybrnąłem z sytuacji oświadczając, że jest to język bardzo trudny, którego zgłosek i tak nie wymówi… Na próżno potem pytaliśmy siebie samych kto nam, do licha, kazał udawać właśnie Holendrów, ale zdania na ten temat były mocno podzielone. Pan Chief posiadał Trabanta, którym przyjechał z Polski i często korzystaliśmy z jego zaproszenia do podwiezienia nas. Zajeżdżaliśmy po drodze na stację benzynową i chief krzyczał – Ima smes? (czy jest mieszanka – do Trabanta – dwusuwu) Odpowiedź brzmiała najczęściej : NIAMA! I była to odpowiedź najczęściej słyszana w sklepach w Warnie.
Powoli nasz pobyt w tym gościnnym kraju dobiegał końca. Mieliśmy iść po ładunek do Poti – w Gruzji – na przeciw Warny na drugim brzegu Morza Czarnego. Stamtąd mieliśmy płynąć już prosto do Szczecina. Na sam koniec zebraliśmy jeszcze resztki funduszy i wyruszyliśmy do miasta po szampany, których przynieśliśmy dwie duże torby jako że czekał nas Nowy Rok na morzu. Z rozrzewnieniem żegnaliśmy się np. z kelnerami, którzy
kłaniając się w pas przekonani byli o naszej zamożności podczas gdy mieliśmy już puste kieszenie…
Bułgarska załoga wyprowadziła statek na redę, gdzie przejęliśmy go my. Było z tym trochę kłopotu, jako że poprzedniego dnia odbyło się huczne podniesienie bandery na które przybyli przedstawiciele PŻM. Pamiętam, że kelnerzy roznosili na tacach kieliszki napełnione jarzębiakiem (o ile ktoś teraz wie co to takiego), a roznosili tak długo, dopóki mogli jeszcze chodzić…
Przelot do Szczecina trwał 21 dni. Na wszystkich możliwych morzach (i oceanach) po których musieliśmy płynąć szalały sztormy… Choroba morska nie opuszczała mnie do samego końca. Było to niewątpliwie spowodowane krótką jeszcze w tym czasie praktyką morską… Jak i też, być może, popełnieniem (całkiem bezwiednie) jakichś drobnych, w tym postoju, grzechów…
Cóż, pan każe – sługa musi. Tak więc po kilkutygodniowej przerwie znalazłem się znowu w Warnie, Złotych Piaskach itd…
Tyle że nie prywatnie, a służbowo. No i lato kończyło się już zdecydowanie. Oczywiście i tak nie byłoby szans na korzystanie z jego uroków bo, po prostu, trzeba było pracować. Miało to jednak swoje dobre strony, ale o tym później. Na razie, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce od razu polecono nam zgłosić się na statek Mianowicie statek właśnie wypływał w próby morskie. Dobra nasza! – pomyśleliśmy. Miny nam nieco zrzedły, kiedy zobaczyliśmy, że statek… nie ma jeszcze kabin! Po prostu zakładowa organizacja partyjna stoczni im. Dmitrowa w Warnie postanowiła, że jeżeli statek ma silnik, to może wyjść w morze, a kabiny to już luksusowy dodatek na brak którego prawdziwi komuniści narzekać nie będą. No i przez trzy dni „prawdziwi komuniści” leżeli pokotem na przestronnym pokładzie głównym kiedy odbiory urządzeń pozwalały na jakąś przerwę np. na sen. Na szczęście nadbudówka była już w całości więc na głowy nam nie padało. Używam tu liczby mnogiej, bo na tym statku miałem dwóch przyjaciół i zawsze występowaliśmy we trójkę jak, nie przymierzając, Trzej Muszkieterowie króla Ludwika XIV.
Jakoś tam dojechaliśmy z powrotem mając pełne notesy uwag i pomagając w ten sposób stoczni wypełnić plan budowy statku. Teraz trzeba się było rozejrzeć na miejscu. Umieszczono nas w tzw. kwaterach prywatnych. Całkiem dobrze to wyglądało, ale ja miałem inne plany. Poszliśmy mianowicie całą trójką do hotelu „Warna” największego w mieście by zapytać o pokój. Fundusze mieliśmy zapewnione; co cztery dni ochmistrz wypłacał nam pieniądze, które miały pokryć wyżywienie, wydatki na miejsce zamieszkania i kieszonkowe. W hotelu okazało się, że co prawda oczywiście miejsc nie ma, to jednak, gdyby były zmieścilibyśmy się swobodnie w naszym „funduszu mieszkaniowym” i jeszcze by coś zostało. Usiedliśmy więc w holu pod palmą. Była godzina szesnasta.
Podszedłem do recepcji i zapytałem, czy byłby wolny pokój na trzy osoby. Oczywiście odpowiedziano odmownie. Co około 20 minut któryś z nas podchodził do recepcji i pytał o to samo. Około godziny dwudziestej okazało się, że jest wolny pokój! Po prostu recepcjonistka nie wytrzymała tej presji z naszej strony, a w każdym hotelu jakiś tam pokój na tzw. wszelki wypadek powinien być do dyspozycji. Tak więc wprowadziliśmy się do iluś-tam-gwiazdkowego hotelu zaczynając nowe życie na obczyźnie. Pani recepcjonistce wynagrodziliśmy to sowicie zapraszając ją wraz z mężem w następnych dniach na kolację w cenie mniej więcej ich miesięcznych zarobków.
Dobre więc strony tej sytuacji, o których wspomniałem na początku to właśnie pieniądze, które wypłacano nam ryczałtem, a ile z tego zaoszczędziliśmy była to nasza sprawa. Dość powiedzieć, że kiedy byłem (zupełnie niedawno) turystą, nie byłem zanadto wyposażony w miejscowe środki płatnicze, a więc traktowany z wyższością i pogardą przez miejscowych, jak na przykład kelnerów w restauracjach, ekspedientki na straganach itp.. Teraz wszyscy oni prawie że leżeli u naszych stóp… Nędzna mamono… Jakoż jednak znakomicie ułatwia ona pozytywne postrzeganie świata przez nas, a i postrzeganie nas – przez świat…
Oczywiście – wolne żarty… Niemniej jednak wypłacanie nam środków płatniczych co 4 dni powodowało, że nie można było zaoszczędzić większych sum. Wymienić tych pieniędzy nie było można, pozostawało je wydawać, bo co 4 dni mieliśmy już ze stoczni odpłynąć… (być może nawet bez kompletnych kabin, ale kiedy Partia mówi, że daje, to mówi, a kiedy mówi że zabiera, to… zabiera!) Tak więc wszystko było możliwe i tak przetrwaliśmy całe trzy tygodnie.
Rano udawaliśmy się na leżącą nieopodal stocznię przegryzając po drodze po bułce w spożywczym sklepie. Spowodowało to z początku komiczne sytuacje. Z braku znajomości języka bułgarskiego posługiwaliśmy się rosyjskim no i… polskim i jako tako dogadywaliśmy się. Tu jednak w sklepie, na dźwięk słowa „bułka” sprzedawczyni uciekła… Musiało to być jakieś wyjątkowo obraźliwe słowo w ich pięknym języku… Koniec końców zamawialiśmy jak następuje: sladkie guliame mliako z sacharom i konfitiurnik – co oznaczało duże słodkie mleko i cukrem i rodzaj drożdżówki z konfiturami. Pyszne! Należało jeszcze wiedzieć, że kiedy Bułgarzy kiwają głowami z dołu do góry nie oznacza to potwierdzenia, a zaprzeczenie. Kiedy z kolei na boki oznacza to – tak! Całkiem odwrotnie niż u nas.
Na stoczni było sporo pracy. Próbowaliśmy na przykład skłonić miłych pracowników, żeby montowali niektóre rzeczy tak jak chcieliśmy, np. schody od ściany a nie do ściany, progi zagięte w dół, a nie w górę… Ale dało się przeżyć. Kiedy chciało się coś otworzyć, np. magazynek krzyczało się: kluczarka da! Była to bowiem specjalna pracownica posiadająca klucze do wszystkich pomieszczeń i na życzenie otwierająca je i zamykająca. Co prawda niektórzy krzyczeli: czuczarka da! I mieli szanse „zarobić” kluczami po głowie, bo słowo to oznaczało w języku bułgarskim panią o niezbyt ciężkim sposobie prowadzenia się…
Na stoczni oprócz tych wspomnianych atrakcji były jeszcze stoczniowe posiłki w kantynie. Za cenę kilkudziesięciu stotinek (1/100 lewa) można było zjeść obiad z trzech(!) dań. W mieście jedno danie kosztowało ok. 2 lewa. No ale kilka razy po powrocie ze stoczni zmuszony byłem oddać zwartość obiadu wprost do muszli klozetowej i to „przodem”…
Po odpoczynku po powrocie ze stoczni ruszaliśmy do centrum by w Snack Barze spożyć główne danie dnia, czyli swinsko karie.
Były to płaty wieprzowiny smażone na wolnym ogniu z dodatkiem frytek i czego jeszcze dusza zapragnęła. Kosztował ów specjał około 2 lewa, a dostawaliśmy na wyżywienie – dziewięć… Później przeważnie udawaliśmy się do Morskiego Kasyna położonego na przeciw naszego hotelu. Codziennie odbywały się tam jakieś spektakle, występy znanych gwiazd bułgarskiej estrady i tym podobne. Oczywiście nigdy nie było biletów na te występy, ale dla nas były…
Bywało i tak, że musieliśmy zadowolić się odwiedzinami w restauracji hotelowej gdzie, oczywiście, mieliśmy zawsze zarezerwowany stolik. Pewnego razu zostaliśmy dłużej na stoczni i żeby coś zjeść musieliśmy zajść do całkiem innej restauracji w mieście wraz z naszym przemiłym chiefem mechanikiem. Nie było oczywiście wolnego stolika, ale postanowiliśmy udawać Holendrów… Oczywiście posiadane przez nas środki płatnicze zjednały nam personel, ale sprytny kelner poprosił na koniec, żebyśmy coś po holendersku powiedzieli… Wybrnąłem z sytuacji oświadczając, że jest to język bardzo trudny, którego zgłosek i tak nie wymówi… Na próżno potem pytaliśmy siebie samych kto nam, do licha, kazał udawać właśnie Holendrów, ale zdania na ten temat były mocno podzielone. Pan Chief posiadał Trabanta, którym przyjechał z Polski i często korzystaliśmy z jego zaproszenia do podwiezienia nas. Zajeżdżaliśmy po drodze na stację benzynową i chief krzyczał – Ima smes? (czy jest mieszanka – do Trabanta – dwusuwu) Odpowiedź brzmiała najczęściej : NIAMA! I była to odpowiedź najczęściej słyszana w sklepach w Warnie.
Powoli nasz pobyt w tym gościnnym kraju dobiegał końca. Mieliśmy iść po ładunek do Poti – w Gruzji – na przeciw Warny na drugim brzegu Morza Czarnego. Stamtąd mieliśmy płynąć już prosto do Szczecina. Na sam koniec zebraliśmy jeszcze resztki funduszy i wyruszyliśmy do miasta po szampany, których przynieśliśmy dwie duże torby jako że czekał nas Nowy Rok na morzu. Z rozrzewnieniem żegnaliśmy się np. z kelnerami, którzy
kłaniając się w pas przekonani byli o naszej zamożności podczas gdy mieliśmy już puste kieszenie…
Bułgarska załoga wyprowadziła statek na redę, gdzie przejęliśmy go my. Było z tym trochę kłopotu, jako że poprzedniego dnia odbyło się huczne podniesienie bandery na które przybyli przedstawiciele PŻM. Pamiętam, że kelnerzy roznosili na tacach kieliszki napełnione jarzębiakiem (o ile ktoś teraz wie co to takiego), a roznosili tak długo, dopóki mogli jeszcze chodzić…
Przelot do Szczecina trwał 21 dni. Na wszystkich możliwych morzach (i oceanach) po których musieliśmy płynąć szalały sztormy… Choroba morska nie opuszczała mnie do samego końca. Było to niewątpliwie spowodowane krótką jeszcze w tym czasie praktyką morską… Jak i też, być może, popełnieniem (całkiem bezwiednie) jakichś drobnych, w tym postoju, grzechów…