Dryfowaliśmy już piąty dzień gdzieś około sto mil na południe od Krety. Silnik główny został wyłączony; prądy i wiatry spychały nas z powrotem do Libii gdzie tak niedawno wyładowaliśmy wreszcie do reszty nasz cement i z ulgą wyrwaliśmy się na szerokie wody.
Jeszcze w dniu naszego wyjścia w Benghazi, gdzie właśnie dokonaliśmy wyładunku zastrzelono młodego Amerykanina, nauczyciela w miejscowej szkole, który pozwolił sobie rano trochę pobiegać... Podczas naszego postoju w Libii wprowadzono prawo szariatu. Wszystko od tego czasu miało przebiegać zgodnie z surami Koranu czyli muzułmańskiego Pisma Świętego. Sury, czyli dość luźne zapisy wspomnianego Koranu praktycznie regulowały całość codziennego życia wiernych ze specyficznymi obyczajami włącznie.
Pozwalało to na przykład ukamieniować niewierną niewiastę, czyli wydać ją na pastwę tłumu z kamieniami w dłoniach. Złodziejom natomiast prawo nakazywało ucinać prawą dłoń. Na jednym ze statków innego armatora w Arabii Saudyjskiej, gdzie prawo to obowiązuje od dawna bosman pozwolił sobie wyjść na nabrzeże i wziąć starą oponę, która leżała tam od wieków. Do czegoś mu była potrzebna. Nie trwało długo, kiedy na statek wpadła umundurowana i uzbrojona ekipa. Mimo protestów kapitana porwano bosmana, zawieziono do szpitala (!), ucięto prawą dłoń i dostarczono z powrotem na statek. Być może nawet odbyły się tam po drodze jakieś „sądy”, ale dłoni nie było i już.
Tak więc z ulgą wreszcie opuściliśmy Benghazi i udaliśmy się w podróż do Turcji po kolejną partię cementu.
Cóż, kiedy dwa dni po wyjściu z portu dopadł nas mail od czarterującego w którym odwoływano zawinięcie do portu w Antalyi. - A co dalej? - spytaliśmy. - A nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą. A to dopiero! Wyłączyliśmy więc silnik główny (bardzo tego nie lubię) i z konieczności zajęliśmy się różnymi bieżącymi pracami których, jak wiadomo, na statku nigdy nie brakuje. Nawet ryb łowić nie było można – głębokość dwa tysiące metrów! Szóstego dnia przyszedł sztorm i musieliśmy uruchomić „katarynę” Na „wolno naprzód” wspinaliśmy się pracowicie na nagle powstałe na morzu pagóry i mieliśmy tego już coraz to bardziej dosyć. Było coraz mniej wody, żywności i paliwa. Można by żartować, że jedzenie nie jest obowiązkowe, a częste mycie skraca życie, na czymś jednak trzeba było płynąć jeżeli w końcu pojawi się jakiś cel, a do tego woda i paliwo były niezbędnie potrzebne. No i do tego pięciu członkom załogi praktycznie skończyły się kontrakty. Atmosfera na statku więc, jeżeli tak można powiedzieć, „zagęszczała się” i kapitan słał e-maile do wszystkich możliwych instytucji związanych z eksploatacją naszego statku. I nagle... stało się! Malta! Było to ze dwa dni żeglugi, a do tego miejsce dla nas znane, bo jeszcze niedawno również tam wyładowywaliśmy cement. Teraz więc „zacięliśmy” ostro nasze „konie” i ruszyliśmy „pełnym gazem” w stronę naszego miejsca przeznaczenia które, poza licznymi plusami, należało do Unii! Statek miał tam zabunkrować paliwo, wodę i żywność przed udaniem się w dalszą podróż, a my, czyli ci którym (jeszcze przed Świętami) skończył się kontrakt – frruu! Do chałupki!
Tak więc przebywszy jeszcze na koniec różne inspekcje, bunkrowanie paliwa oraz przyjęcie prowiantu znaleźliśmy się w końcu w dość przyzwoitym hotelu, z którego następnego dnia miano nas zawieźć na lotnisko. Na Malcie, jak wiadomo obowiązuje język maltański (ciekawy twór lingwistyczny, w którym można odnaleźć naleciałości z arabskiego, włos-kiego, tureckiego) ale i angielski – jako drugi język oficjalny. Co prawda Malta już w 1964 wyzwoliła się spod panowania Anglików, ale (życzliwa) pamięć o nich pozostała. Należy Malta do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, a coraz to któryś jej mieszkaniec westchnie – taak, dobrze, że mamy niepodległość... ale gdyby tak Anglicy zechcieliby na trochę wrócić, zostaliby życzliwie przyjęci! Znowu byłoby trochę porządku... Na Malcie napisy na drogach są przeważnie w języku angielskim, ruch jest lewostronny i sklepy oraz reklamy najczęściej tego języka używają. Anglicy nadal tłumnie przybywają na wyspę, ale już w charakterze turystów.
W naszym hotelu także, oczywiście, roiło się od przedstawicieli Albionu. Byli przeważnie starej daty, bo któżby inny przyjeżdżał tu w grudniu... Czuli się tu jednak, jak dało się zauważyć, znakomicie. A czemu by nie? Wszystkie napisy po angielsku, gałki (nie klamki!) w drzwiach należało przekręcić W PRAWO by drzwi otworzyć. A w restauracji angielskie menu. Kiedy rano zeszliśmy na śniadanie wszędzie królowały składniki prawdziwego ENGLISH BREAKFAST! No, może CONTINENTAL BREAKFAST, czyli kontynentalne (europejskie) śniadanie dałoby się z dostępnych tam potraw stworzyć. Ale królowały składniki śniadania brytyjskiego: sok pomarańczowy (dla nabrania apetytu), jajka sadzone przysmażone na bekonie, specjalne kiełbaski, zielony groszek i, oczywiście, chrupiące bułeczki prosto z pieca. Potem już tylko odrobina dżemu. Osobiście dosyć nawet lubię te angielskie śniadania i nie przeszkadza mi smak słynnych kiełbasek (zwłaszcza kiedy są podsmażone) pomimo krążących legendach o zawartości w nich papieru toaletowego. Swego czasu byłem na nie dość długo „skazany”.
Wziąłem więc duży płat smażonego bekonu i przed położeniem go na talerz przyjrzałem mu się pod światło. Wywołało to zainteresowanie pewnego starszego pana nakładającego sobie obok na talerz różne specjały.
- Whats you doing? - zapytał. - Co ty robisz? - Oh, I'm just checking this bacon quality! - odparłem – Właśnie sprawdzam jakość tego bekonu! Wiadomo bowiem było, że płatki bekonu używane do prawdziwego angielskiego śniadania powinny być tak cienkie, żeby widać było przez nie światło.
- Oh, you know the trick! (znasz ten numer) – ucieszył się. Sure! (no pewnie) – odpowiedziałem. - I like very much this your English breakfast! - Lubię te wasze angielskie śniadania! - If I have no way out! - Jeżeli nie mam innego wyjścia – dodałem jeszcze po cichutku. Trochę pogawędziliśmy i okazało się, że byliśmy jakiś czas w tym samym miejscu – w Rochester w hrabstwie Kent. Świat jest mały! Na koniec kiedy odnosiliśmy naczynia rzucił – See you! - Do zobaczenia! - See you later, Aligator, in a while oh! Crocodile! - Cześć aligator, niedługo będzie z ciebie krokodyl! - odpowiedziałem (był to tekst popularnej kiedyś piosenki).
Zaśmiał się serdecznie i klepnął mnie po ramieniu mówiąc – mate, you're great! Chłopie, jesteś wspaniały!
Nie sądzę – pomyślałem.
Pozwalało to na przykład ukamieniować niewierną niewiastę, czyli wydać ją na pastwę tłumu z kamieniami w dłoniach. Złodziejom natomiast prawo nakazywało ucinać prawą dłoń. Na jednym ze statków innego armatora w Arabii Saudyjskiej, gdzie prawo to obowiązuje od dawna bosman pozwolił sobie wyjść na nabrzeże i wziąć starą oponę, która leżała tam od wieków. Do czegoś mu była potrzebna. Nie trwało długo, kiedy na statek wpadła umundurowana i uzbrojona ekipa. Mimo protestów kapitana porwano bosmana, zawieziono do szpitala (!), ucięto prawą dłoń i dostarczono z powrotem na statek. Być może nawet odbyły się tam po drodze jakieś „sądy”, ale dłoni nie było i już.
Tak więc z ulgą wreszcie opuściliśmy Benghazi i udaliśmy się w podróż do Turcji po kolejną partię cementu.
Cóż, kiedy dwa dni po wyjściu z portu dopadł nas mail od czarterującego w którym odwoływano zawinięcie do portu w Antalyi. - A co dalej? - spytaliśmy. - A nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą. A to dopiero! Wyłączyliśmy więc silnik główny (bardzo tego nie lubię) i z konieczności zajęliśmy się różnymi bieżącymi pracami których, jak wiadomo, na statku nigdy nie brakuje. Nawet ryb łowić nie było można – głębokość dwa tysiące metrów! Szóstego dnia przyszedł sztorm i musieliśmy uruchomić „katarynę” Na „wolno naprzód” wspinaliśmy się pracowicie na nagle powstałe na morzu pagóry i mieliśmy tego już coraz to bardziej dosyć. Było coraz mniej wody, żywności i paliwa. Można by żartować, że jedzenie nie jest obowiązkowe, a częste mycie skraca życie, na czymś jednak trzeba było płynąć jeżeli w końcu pojawi się jakiś cel, a do tego woda i paliwo były niezbędnie potrzebne. No i do tego pięciu członkom załogi praktycznie skończyły się kontrakty. Atmosfera na statku więc, jeżeli tak można powiedzieć, „zagęszczała się” i kapitan słał e-maile do wszystkich możliwych instytucji związanych z eksploatacją naszego statku. I nagle... stało się! Malta! Było to ze dwa dni żeglugi, a do tego miejsce dla nas znane, bo jeszcze niedawno również tam wyładowywaliśmy cement. Teraz więc „zacięliśmy” ostro nasze „konie” i ruszyliśmy „pełnym gazem” w stronę naszego miejsca przeznaczenia które, poza licznymi plusami, należało do Unii! Statek miał tam zabunkrować paliwo, wodę i żywność przed udaniem się w dalszą podróż, a my, czyli ci którym (jeszcze przed Świętami) skończył się kontrakt – frruu! Do chałupki!
Tak więc przebywszy jeszcze na koniec różne inspekcje, bunkrowanie paliwa oraz przyjęcie prowiantu znaleźliśmy się w końcu w dość przyzwoitym hotelu, z którego następnego dnia miano nas zawieźć na lotnisko. Na Malcie, jak wiadomo obowiązuje język maltański (ciekawy twór lingwistyczny, w którym można odnaleźć naleciałości z arabskiego, włos-kiego, tureckiego) ale i angielski – jako drugi język oficjalny. Co prawda Malta już w 1964 wyzwoliła się spod panowania Anglików, ale (życzliwa) pamięć o nich pozostała. Należy Malta do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, a coraz to któryś jej mieszkaniec westchnie – taak, dobrze, że mamy niepodległość... ale gdyby tak Anglicy zechcieliby na trochę wrócić, zostaliby życzliwie przyjęci! Znowu byłoby trochę porządku... Na Malcie napisy na drogach są przeważnie w języku angielskim, ruch jest lewostronny i sklepy oraz reklamy najczęściej tego języka używają. Anglicy nadal tłumnie przybywają na wyspę, ale już w charakterze turystów.
W naszym hotelu także, oczywiście, roiło się od przedstawicieli Albionu. Byli przeważnie starej daty, bo któżby inny przyjeżdżał tu w grudniu... Czuli się tu jednak, jak dało się zauważyć, znakomicie. A czemu by nie? Wszystkie napisy po angielsku, gałki (nie klamki!) w drzwiach należało przekręcić W PRAWO by drzwi otworzyć. A w restauracji angielskie menu. Kiedy rano zeszliśmy na śniadanie wszędzie królowały składniki prawdziwego ENGLISH BREAKFAST! No, może CONTINENTAL BREAKFAST, czyli kontynentalne (europejskie) śniadanie dałoby się z dostępnych tam potraw stworzyć. Ale królowały składniki śniadania brytyjskiego: sok pomarańczowy (dla nabrania apetytu), jajka sadzone przysmażone na bekonie, specjalne kiełbaski, zielony groszek i, oczywiście, chrupiące bułeczki prosto z pieca. Potem już tylko odrobina dżemu. Osobiście dosyć nawet lubię te angielskie śniadania i nie przeszkadza mi smak słynnych kiełbasek (zwłaszcza kiedy są podsmażone) pomimo krążących legendach o zawartości w nich papieru toaletowego. Swego czasu byłem na nie dość długo „skazany”.
Wziąłem więc duży płat smażonego bekonu i przed położeniem go na talerz przyjrzałem mu się pod światło. Wywołało to zainteresowanie pewnego starszego pana nakładającego sobie obok na talerz różne specjały.
- Whats you doing? - zapytał. - Co ty robisz? - Oh, I'm just checking this bacon quality! - odparłem – Właśnie sprawdzam jakość tego bekonu! Wiadomo bowiem było, że płatki bekonu używane do prawdziwego angielskiego śniadania powinny być tak cienkie, żeby widać było przez nie światło.
- Oh, you know the trick! (znasz ten numer) – ucieszył się. Sure! (no pewnie) – odpowiedziałem. - I like very much this your English breakfast! - Lubię te wasze angielskie śniadania! - If I have no way out! - Jeżeli nie mam innego wyjścia – dodałem jeszcze po cichutku. Trochę pogawędziliśmy i okazało się, że byliśmy jakiś czas w tym samym miejscu – w Rochester w hrabstwie Kent. Świat jest mały! Na koniec kiedy odnosiliśmy naczynia rzucił – See you! - Do zobaczenia! - See you later, Aligator, in a while oh! Crocodile! - Cześć aligator, niedługo będzie z ciebie krokodyl! - odpowiedziałem (był to tekst popularnej kiedyś piosenki).
Zaśmiał się serdecznie i klepnął mnie po ramieniu mówiąc – mate, you're great! Chłopie, jesteś wspaniały!
Nie sądzę – pomyślałem.