Przejdź do treści

Ustawienia dostępności

Rozmiar czcionki
Wysoki kontrast
Animacje
Kolory

Tryb ciemny włączony na podstawie ustawień systemowych.
Przejdź do , żeby zmienić ustawienia.

Godło Polski: orzeł w złotej koronie, ze złotymi szponami i dziobem, zwrócony w prawo logo-sygnet Politechniki Morskiej w Szczecinie - głowa gryfa, elementy kotwicy i sygnatura PM Politechnika Morska w Szczecinie

Unia Europejska

Wydarzyło się to jakiś czas temu i ten czas nie ma tu żadnego znaczenia. Pomyślałem, że opowieści morskie i inne powinny wreszcie zawrzeć w sobie opis wydarzeń towarzyszący obecności kobiety na statku.


Oczywiście czasy współczesne to szeroka ingerencja kobiet w sprawy morskie z załogami statków włącznie. Kiedyś inaczej bywało, a kobieta na statku postrzegana była jako nosicielka i sprawczyni wszelkich dla statku i załogi pechowych sytuacji. Z drugiej strony kobieta na statku to dreszczyk emocji dla czytelnika który, niejako z przyzwyczajenia, zwykł był oczekiwać tu opisu niezwykłych sytuacji o sensacyjnym posmaku. Jak wspomniałem, teraz kobieta na statku to już częsta rzeczywistość, a kiedyś? No właśnie, kiedyś sprawy miały się inaczej. To wydarzenie jednak które zmierzam opowiedzieć  z dawnymi czasami miało niewiele wspólnego. Po prostu zdarzyć się mogło kiedykolwiek.

Wtedy mój mały angielski statek stał w jednym z angielskich portów i było to jak mówi piosenka Sunny Sunday lazy afternoon czyli leniwe ( i słoneczne) niedzielne popołudnie. Nie było nic do roboty i bardzo dobrze, gdyż na co dzień bywało tej pracy aż nadto. Załadunek rozpocząć się miał następnego dnia. Załogę stanowili w większości młodzi Anglicy pozbierani gdzieś wprost  z ulicy i zachęceni do odbywania morskich podróży przewidywaną egzotyką tychże właśnie. Nabywali na statku niezbędnych kwalifikacji, ale podświadomie oczekiwali jakichś specjalnych atrakcji, które by uzasadniły ten ich wybór. Tu muszę nieco czytelnika rozczarować: opisywany epizod miał miejsce w porcie a nie na morskich szlakach. Conrad nazwał kiedyś taki gatunek „opowieścią portową” i jeżeli teraz nie odłożyliście tej kartki na półkę możemy kontynuować.

Wyszedłem sobie do miasta żeby jak zwykle podglądnąć nieco specyfikę egzystencji małego angielskiego miasteczka. Wszystko jest tutaj jak czasem mówimy „odwrotnie jak w samolocie” np. lewostronny ruch itp., ale działa! Kiedy wracałem na statek był już późny wieczór. Ku mojemu zdziwieniu pod statkiem stała dziewczyna z walizkami rozglądając się niepewnie dookoła. Na mój widok ożywiła się i w trudnym dialekcie hrabstwa Yorkshire zapytała, czy nie widziałem czasem statku o nazwie Hoo Venture? Znałem te statki. Były maleńkie – ok. 500 ton  i pracowało na nich jedynie trzech ludzi. Ich nazwy zaczynały się na HOO i włóczyły się po takich małych portach właśnie. Niektórzy złośliwie nazywali je Hoo..shit, ale to już inna historia. Zapewniłem dziewczynę, że statku nie widziałem.

- I co ja teraz zrobię – prawie się rozpłakała. – Mój narzeczony, który jest tam kapitanem zapewnił mnie, że dzisiaj będą w tym porcie, więc przyjechałam. Nie wiem co robić. Oczywiście (co jednak miało pewne znaczenie) komórkowych telefonów jeszcze wtedy nie było.

- Hm – zamyśliłem się. – Posłuchaj. Zostaw tu swoje bagaże  i idź do miasta poszukać hotelu. Jeżeli nic nie znajdziesz możesz u nas przenocować, bo mamy jakąś tam wolną kabinę.

Poszła. Z całego serca pragnąłem, żeby ten hotel znalazła. Była, jak na Angielkę, dość ładna i dosyć miałem na statku kłopotów, żeby jeszcze weszła w to wszystko, co tu ukrywać, baba…

Cóż, nie sposób jednak umknąć przeznaczeniu (chyba że się sam przed nim energicznie obronisz…) Po jakim czasie usłyszałem pukanie. Przyszła! No i co? – Nie mogę niczego znaleźć – znowu prawie płakała – to takie małe miasteczko, a wszystkie B&B ( bed and braekfast  - łóżko i śniadanie – małe angielskie hoteliki) pozajmowane i co teraz będzie? Zdusiłem w sobie jakieś angielskie przekleństwo, którego zdążyłem się już nauczyć (to najłatwiej) i powiedziałem: - welcome on board! Witamy na pokładzie! Pomogłem jej wnieść walizki i poszliśmy do mesy, gdzie przy piwku siedzieli moi młodzi Anglicy. – Dżentelmeni! – powiedziałem dając niedwuznacznie do zrozumienia, że za takich ich uważam – to jest (teraz) bezdomna młoda dama, której narzeczonego statek nie wszedł jeszcze do portu. Przygotujcie dla niej tę kabinę na końcu korytarza i niech się tu prześpi. To taka mała oznaka solidarności ludzi morza, gdzie musimy w ten sposób pomóc kapitanowi drugiego statku. No i – dodałem groźnie – rozumiem, że panowie są prawdziwymi angielskimi dżentelmenami…

Miałem już dosyć tych wszystkich naszej monotonii urozmaiceń  i poszedłem spać, bo następnego dnia czekała praca. Nie zdążyłem przewrócić się na drugi bok, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. – Kto tam, do diabła!? – krzyknąłem – To ja… - usłyszałem drżący głosik. – Czy mogę wejść? No tak – pomyślałem - wygląda na to, że kończy się wypoczynek,  a zaczynają  morskie opowieści. – Wejdź – powiedziałem  i zamknąłem za nią drzwi. – Co ty wyrabiasz!? – Och, ja bardzo przepraszam – znowu prawie płakała – ale ja… ja się boję! Oni mnie napastują! Znowu zmełłem w zębach jakieś przekleństwo. – Więc pomyślałam, że może przyjdę do pana… prześpię się na kanapce… a jutro już będzie Glenn…

Diabli nadali! (którzy, jak wiadomo z babami mają swoje sprawki…) Dziewczyna była, jak już mówiłem, niczego sobie no  i teraz jedyny komentarz do tej sytuacji mógł brzmieć: - na stare lata – na młode lata! Trudno! – Dobrze – powiedziałem. – tu jest koc, poduszka. Śpij na tej kanapce i nie zawracaj mi już głowy!

Rano do portu rzeczywiście wszedł HOO VENTURE i odbyło się czułe powitanie. Naszą pasażerkę spotkałem jeszcze później  w Europorcie i zaprosili mnie gdzieś tam na piwo. Ślub miał się odbyć niebawem, a po którejś szklance Guinessa Glenn powiedział, dziękując mi jeszcze raz za pomoc: - jak rozumiem,  szwagrami jednak nie jesteśmy?!

- Niestety nie – odparłem ponuro.

autor opowiastek Jerzy Turzański

Przeglądarka Internet Explorer nie jest wspierana

Zalecamy użycie innej przeglądarki, aby poprawnie wyświetlić stronę