Był sobie pewien pan, a zajmował się złomem. Złomem samochodowym konkretnie. To znaczy posiadał place na których składowano stare samochody i jak się udało nawet sprzedawał je komu innemu, nawet w celu dalszej eksploatacji.
Działo się to w Holandii, ładnych parę lat temu, kiedy to wszystko wyglądało tam mniej więcej tak jak u nas – teraz. Jednakowoż wtedy w Holandii pan Ruud dowiedział się, że w dalekiej (może nie tak bardzo) Afryce np. Zachodniej jest duuży popyt na stare używane samochody. Zaczął więc łamać sobie głowę jakby też te samochody tam zawieźć. Ktoś podpowiedział mu – kup statek! Po co będziesz takowe wynajmował, lepiej mieć własny (może trochę ciasny i… zardzewiały), ale zawsze!
Jak pomyślał, tak zrobił. Zwłaszcza, że na horyzoncie jawiło się od dawna państwo, z którego z ochotą wyjeżdżali w świat marynarze, i to nieźle wykwalifikowani. Czyżby im czegoś na miejscu brakowało?... Mniejsza z tym.
Wkrótce statki były już dwa i interes rozwijał się. W Afryce kręgi zbliżone do… prezydenta danego afrykańskiego kraju dbały o wyładunek, dystrybucję, pierwszeństwo w w załatwianiu dokumentów i… bezpieczeństwo. Nie żadna mafia, ależ skąd!
Zostawmy na chwilę ów intratny afrykański interes. Otóż pan Ruud zapragnął dodatkowo wozić NOWE samochody i to po Europie… Fiu fiu! Zagwizdałby obserwator tego rozwojowego przedsiębiorstwa. Ale pan Ruud był twardy. – Nie żadne fiu fiu, tylko dawać mi tu wysoko kwalifiko-wanych mechaników i nawigatorów z Polski i jedziemy kupować statek! Najlepiej do Anglii i najlepiej już wyzłomowany. Jakaś tradycja w firmie jest przecież. Już my go naprawimy. No i pojechano do Newcastle i zakupiono nieduży samochodowiec na maksimum 560 samochodów. Statek już zezłomowany był ledwie żywy no i oczywiście dzięki polskim mechanikom i nawigatorom dotarł jakoś do Holandii na połowie silnika.
Zająłem się wyżej wymienionym złomem ponieważ sam nań trafiłem w okresie późniejszym, akurat wtedy, kiedy szykowały się następne zmiany w ramach exodusu kadr z wyżej wymienionego kraju.
Na miejscu okazało się, że statek, jakkolwiek poprzednio bezpiecznie (po remoncie) pływał pomiędzy Hiszpanią a Wyspami Kanaryjskimi miał zmienić linię na Newcastle – Le Havre – Santander i z powrotem.
I co z tego? A to, że zakupiony został właśnie w Newcastle-on-Tyne jako złom i teraz miał tam przypłynąć jako pełnosprawny przewoźnik nowych samochodów. Tak więc najpierw pojechaliśmy na stocznię w Holandii, by statek jakoś do tej wizyty przygotować.
Kiedy już wydawało się, że jest jako-tako – pojechaliśmy. (Do Newcastle!) Na miejscu wyobrażaliśmy sobie jak to mogło od ich strony wyglądać. – Czy widzisz to samo, co ja? – pytał podekscytowany kapitan portu swojego zastępcę. – Chyba tak.. – padła odpowiedź. – To ten złom, co miał już nie pływać? Sprawdzimy, sprawdzimy…
I nie musieliśmy długo czekać. Zaraz po zacumowaniu na pokład weszło pięciu inspektorów Port State Control. Każdy w śnieżnobiałym kombinezonie, najczęściej z śnieżnobiałą czupryną (chyba że bez…) i czerwoną twarzą… British! Zachowywali się jak na bardzo dobrze sobie znanym statku… - Chief – zwrócił się do mnie jeden z nich – czy możemy pójść na car-deck? No i na cardeku pokazał zaznaczone pasy poszycia burt statku. - Nie wymienione… stwierdził z troską i zapisał. I tak dalej… Konkluzja była jedna: zatrzymujemy statek! Wstrzymujemy wyładunek… Nie powiedzieli wszakże tego, co na pewno myśleli: - już my was nauczymy pływać po morzach i oceanach… To ci dopiero British…
Właściwie mieli rację. Zakwestionowane przez nich niesprawności statku mogły go dyskwalifikować. A przez to sprawić, że nie byłby bezpieczny… Czyli działano na korzyść załogi (między innymi). No ale jeżeli statek naprawdę nie będzie mógł pływać – załoga zostanie zwolniona i popadnie w kłopoty. Ale przecież mogłaby się (na takim statku) po prostu utopić! A może jednak nie jest on znowu taki bardzo zepsuty… Może nie jest tak źle.
Ooo, właśnie. A od czego negocjacje, polityka… A ponieważ podobno polityka jest skoncentrowanym wyrazem ekonomiki, to może… Niee, nie to, o czym niebacznie pomyśleliście. Otóż może statek naprawić?
- Naprawić, mówicie? – zainteresowali się inspektorzy. – Noo, tak, naturalnie, z pomocą brytyjskich warsztatów w Newcastle! – To brzmi sensownie! – stwierdzili. – Należałoby… No i zaczęły się prace. Staliśmy tam pięć dni, w trakcie których BRYTYJSKIE warsztaty robiły co mogły by zadośćuczynić żądaniom inspektorów. I zadośćuczyniły. Po pięciu dniach otrzymaliśmy zgodę na wy/załadunek i wyjście w morze. Pozwólcie jednak zauważyć – poszycie burt na cardeku NIE zostało wymienione… - Cóż, polityka…
No właśnie. Bo, jak dotąd wyglądało na to, że to my biedni - załoga statku - staczaliśmy batalię z inspektorami i wraz z nimi usprawnialiśmy statek (za nasze pieniądze). Otóż nie!
Z Polski przyjechali przedstawiciele Polskiego Rejestru Statków gdzie zarejestrowany był nasz statek i to oni główne batalie staczali walnie nam - załodze, pomagając.
Koniec końców do jakiegoś porozumienia doszli i mogliśmy płynąć dalej wierząc, że statek stał się bezpieczniejszy po tych pięciodniowych remontach.
Ale to nie koniec! Po takim incydencie statek spada na liście jakości jednostek pływających w czymś w rodzaju rankingu Port State Control, czyli służb kontrolnych portów państw do których ma zamiar przybyć statek, na jedno z ostatnich miejsc. Co powoduje niechybnie w każdym następnym porcie kontrolę…
Następnym portem był Santander w Hiszpanii. Przejście Zatoki Biskajskiej poszło w miarę gładko, ale jednymi z pierwszych wizytatorów statku w Santander byli inspektorzy Port State Control. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie wiedzą o naszej wpadce w Anglii, ale trochę łudziliśmy się… Nic z tych rzeczy. Inspektorów było dwóch, starszy i młodszy. Starszy, którego ochrzciliśmy z miejsca „Dziadkiem” był bardzo rygorys-tyczny. Chodził po siłowni i dokładnie przeglądał wszystkie urządzenia. Znał się na rzeczy, bestia! Nagle wydał radosny okrzyk. Zobaczył odolejacz wód zęzowych! Zacne to urządzenie na każdym prawie statku sprawia kłopoty, a jeżeli nawet nie może być używane np. w porcie, działać musi! Na nic zdały się nasze protesty. Dziadek mówiąc że ma czas, kazał dorobić do odolejacza rurę, którą mógł on spuszczać teoretycznie oczyszczoną wodę z powrotem do zęz maszynowych. No i okazało się, że tych wymaganych 15 ppm nie wypracowuje! Dziadek odprężył się i zadysponował: - zatrzymuję statek na trzy dni do dostarczenia nowego odolejacza!
Nasz Ruud był bardzo niezadowolony. Takie wpadki! Jakieś odolejacze każą kupować? Co to właściwie jest?
Przy okazji okazało się, że nasze służby nie zasypiają gruszek w popiele i negocjacje na temat naszego statku toczą się na szczeblu międzynarodowym w europejskim centrum dowodzenia, że tak powiem, PSC właśnie i to w Anglii!
Tak czy inaczej, nowy odolejacz został dostarczony i zamontowany, inne zauważone przez Dziadka usterki naprawione i mogliśmy płynąć. Trzeba tylko zauważyć, że odolejacz niestety do niczego się nie nadawał. Nawet serwisanta nam Ruud przysłał do tego zakupionego przez siebie cudu techniki, ale on oczy na to urządzenie wytrzeszczywszy zapytał nas – wiecie może jak to działa?
Sprawa się rozniosła, potem przycichła, jak to w życiu bywa. A Dziadek? No, właśnie!
Niebawem byliśmy znowu w Santander i przyszedł Dziadek z asystentem. Na kontrolę. Zobaczył odolejacz. – Noo, jak go teraz każe uruchomić… - Pomyśleliśmy.
A tymczasem… - Wanderful! (wspaniałe) – powiedział Dziadek. Przeszedł się po maszynowni – Excellent! (Pięknie) Kontrola zakończona! - Ogłosił. - Statek wraca na pierwszą część LISTY!
Więcej kontroli nie było. I jak tu nie wierzyć w skuteczność (naszych) polityków?
Ale (niestety) to jeszcze nie wszystko. Oczywiście, zmęczony „Dziadkiem” czytelnik może to rzucić już „w diabły” Ale, ale… jeszcze będzie się działo…
Otóż, kiedy o wiele później przeprowadzaliśmy w naszej (czyli Ruuda) bazie w Holandii remont główny naszego również głównego silnika tego samego statku tak się złożyło, że po rozłożeniu, wymianie części itp. danego „układu” czyli głowicy, tłoka i łożysk tego cylindra musieliśmy to wszystko z powrotem złożyć, sprawdzić, zalać silnik wodą, bo może trzeba już płynąć? Skoro okazywało się, że na razie płynąć nie musimy mogliśmy zabierać się za następny układ i tak przez trzy tygodnie wyremontowaliśmy osiem układów czyli cały silnik główny. Za każdym jednak razem trzeba było jak wspomniano napełniać silnik wodą (przestrzenie chłodzące), a potem przed demontażem kolejnego układu tę wodę spuszczać. Trochę więc się tego zebrało i zdałem to na bunkierkę, czy jakąś tam bareczkę do zbierania takich wód.
Po remoncie miałem jechać do domu i idąc z maszynowni przez cardeck spotkałem Ruuda w jego wielkiej Toyocie. Był bardzo wzburzony. Okazało się, że przed chwilą rozmawiał z właścicielem barki i dowiedział się, że zdanie na barkę wody z silnika (czyli z zęz) było bardzo kosztowne. – Chief! – ryknął – jak mogłeś zdać na barkę tyle wody? – Jak to – odparowałem. – Sam kazałeś po każdym układzie przygotować statek do wyjścia, a więc napełnić wodą, a potem remontować dalsze układy, czyli ją spuszczać! – To niemożliwe! – krzyczał – a odolejacz? Przecież masz odolejacz i przez niego mogłeś te wodę wypuścić za burtę!
To już mnie trochę ruszyło. – Przecież sam kupowałeś ten odolejacz i lepiej ode mnie wiesz, że jest nic niewarty! – wrzasnąłem. – Co, może miałem lać tę wodę wprost za burtę? Wiesz ile by to kosztowało w razie zanieczyszczenia portu? To są koszty remontu, który i tak masz za pół darmo!
Kneź Ruud ciskał się i pieklił, toteż… wszyscy uciekli..
(Jak w balladzie o wielkiej rzezi Tadeusza Chyły)
Rzeczywiście zostaliśmy sami na cardeku. Ruud powrzeszczał jeszcze trochę, wsiadł do Toyoty, trzasnął drzwiami i z piskiem opon wyjechał ze statku.
- A niech go… - pomyślałem i poszedłem się pakować. Było mi wszystko jedno. I tak miałem właśnie schodzić ze statku. Kiedy zszedłem do busa stojący przy nim kapitan powiedział: - wejdź jeszcze na chwilę do biura, Ruud cię wzywa. – Ooo! – pomyślałem. – Zaraz się czegoś dowiemy! I w wojowniczym nastroju wszedłem do gabinetu szefa. Ruud siedział za biurkiem jakiś odprężony. – Hi, chief – rzucił od niechcenia. – wiesz, myślę, że niepotrzebnie tyle krzyczeliśmy. Masz tu pięćdziesiąt euro na drobne wydatki. Życzę przyjemnej podróży i nie zapomnij przyjechać tu po urlopie!
- A to cwaniak! – pomyślałem. – Doszedł do wniosku, że jednak mu się przydam! Ale zrobił to jakoś zgrabnie i sympatycznie. A niech tam! Niech będzie!
Jak pomyślał, tak zrobił. Zwłaszcza, że na horyzoncie jawiło się od dawna państwo, z którego z ochotą wyjeżdżali w świat marynarze, i to nieźle wykwalifikowani. Czyżby im czegoś na miejscu brakowało?... Mniejsza z tym.
Wkrótce statki były już dwa i interes rozwijał się. W Afryce kręgi zbliżone do… prezydenta danego afrykańskiego kraju dbały o wyładunek, dystrybucję, pierwszeństwo w w załatwianiu dokumentów i… bezpieczeństwo. Nie żadna mafia, ależ skąd!
Zostawmy na chwilę ów intratny afrykański interes. Otóż pan Ruud zapragnął dodatkowo wozić NOWE samochody i to po Europie… Fiu fiu! Zagwizdałby obserwator tego rozwojowego przedsiębiorstwa. Ale pan Ruud był twardy. – Nie żadne fiu fiu, tylko dawać mi tu wysoko kwalifiko-wanych mechaników i nawigatorów z Polski i jedziemy kupować statek! Najlepiej do Anglii i najlepiej już wyzłomowany. Jakaś tradycja w firmie jest przecież. Już my go naprawimy. No i pojechano do Newcastle i zakupiono nieduży samochodowiec na maksimum 560 samochodów. Statek już zezłomowany był ledwie żywy no i oczywiście dzięki polskim mechanikom i nawigatorom dotarł jakoś do Holandii na połowie silnika.
Zająłem się wyżej wymienionym złomem ponieważ sam nań trafiłem w okresie późniejszym, akurat wtedy, kiedy szykowały się następne zmiany w ramach exodusu kadr z wyżej wymienionego kraju.
Na miejscu okazało się, że statek, jakkolwiek poprzednio bezpiecznie (po remoncie) pływał pomiędzy Hiszpanią a Wyspami Kanaryjskimi miał zmienić linię na Newcastle – Le Havre – Santander i z powrotem.
I co z tego? A to, że zakupiony został właśnie w Newcastle-on-Tyne jako złom i teraz miał tam przypłynąć jako pełnosprawny przewoźnik nowych samochodów. Tak więc najpierw pojechaliśmy na stocznię w Holandii, by statek jakoś do tej wizyty przygotować.
Kiedy już wydawało się, że jest jako-tako – pojechaliśmy. (Do Newcastle!) Na miejscu wyobrażaliśmy sobie jak to mogło od ich strony wyglądać. – Czy widzisz to samo, co ja? – pytał podekscytowany kapitan portu swojego zastępcę. – Chyba tak.. – padła odpowiedź. – To ten złom, co miał już nie pływać? Sprawdzimy, sprawdzimy…
I nie musieliśmy długo czekać. Zaraz po zacumowaniu na pokład weszło pięciu inspektorów Port State Control. Każdy w śnieżnobiałym kombinezonie, najczęściej z śnieżnobiałą czupryną (chyba że bez…) i czerwoną twarzą… British! Zachowywali się jak na bardzo dobrze sobie znanym statku… - Chief – zwrócił się do mnie jeden z nich – czy możemy pójść na car-deck? No i na cardeku pokazał zaznaczone pasy poszycia burt statku. - Nie wymienione… stwierdził z troską i zapisał. I tak dalej… Konkluzja była jedna: zatrzymujemy statek! Wstrzymujemy wyładunek… Nie powiedzieli wszakże tego, co na pewno myśleli: - już my was nauczymy pływać po morzach i oceanach… To ci dopiero British…
Właściwie mieli rację. Zakwestionowane przez nich niesprawności statku mogły go dyskwalifikować. A przez to sprawić, że nie byłby bezpieczny… Czyli działano na korzyść załogi (między innymi). No ale jeżeli statek naprawdę nie będzie mógł pływać – załoga zostanie zwolniona i popadnie w kłopoty. Ale przecież mogłaby się (na takim statku) po prostu utopić! A może jednak nie jest on znowu taki bardzo zepsuty… Może nie jest tak źle.
Ooo, właśnie. A od czego negocjacje, polityka… A ponieważ podobno polityka jest skoncentrowanym wyrazem ekonomiki, to może… Niee, nie to, o czym niebacznie pomyśleliście. Otóż może statek naprawić?
- Naprawić, mówicie? – zainteresowali się inspektorzy. – Noo, tak, naturalnie, z pomocą brytyjskich warsztatów w Newcastle! – To brzmi sensownie! – stwierdzili. – Należałoby… No i zaczęły się prace. Staliśmy tam pięć dni, w trakcie których BRYTYJSKIE warsztaty robiły co mogły by zadośćuczynić żądaniom inspektorów. I zadośćuczyniły. Po pięciu dniach otrzymaliśmy zgodę na wy/załadunek i wyjście w morze. Pozwólcie jednak zauważyć – poszycie burt na cardeku NIE zostało wymienione… - Cóż, polityka…
No właśnie. Bo, jak dotąd wyglądało na to, że to my biedni - załoga statku - staczaliśmy batalię z inspektorami i wraz z nimi usprawnialiśmy statek (za nasze pieniądze). Otóż nie!
Z Polski przyjechali przedstawiciele Polskiego Rejestru Statków gdzie zarejestrowany był nasz statek i to oni główne batalie staczali walnie nam - załodze, pomagając.
Koniec końców do jakiegoś porozumienia doszli i mogliśmy płynąć dalej wierząc, że statek stał się bezpieczniejszy po tych pięciodniowych remontach.
Ale to nie koniec! Po takim incydencie statek spada na liście jakości jednostek pływających w czymś w rodzaju rankingu Port State Control, czyli służb kontrolnych portów państw do których ma zamiar przybyć statek, na jedno z ostatnich miejsc. Co powoduje niechybnie w każdym następnym porcie kontrolę…
Następnym portem był Santander w Hiszpanii. Przejście Zatoki Biskajskiej poszło w miarę gładko, ale jednymi z pierwszych wizytatorów statku w Santander byli inspektorzy Port State Control. Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie wiedzą o naszej wpadce w Anglii, ale trochę łudziliśmy się… Nic z tych rzeczy. Inspektorów było dwóch, starszy i młodszy. Starszy, którego ochrzciliśmy z miejsca „Dziadkiem” był bardzo rygorys-tyczny. Chodził po siłowni i dokładnie przeglądał wszystkie urządzenia. Znał się na rzeczy, bestia! Nagle wydał radosny okrzyk. Zobaczył odolejacz wód zęzowych! Zacne to urządzenie na każdym prawie statku sprawia kłopoty, a jeżeli nawet nie może być używane np. w porcie, działać musi! Na nic zdały się nasze protesty. Dziadek mówiąc że ma czas, kazał dorobić do odolejacza rurę, którą mógł on spuszczać teoretycznie oczyszczoną wodę z powrotem do zęz maszynowych. No i okazało się, że tych wymaganych 15 ppm nie wypracowuje! Dziadek odprężył się i zadysponował: - zatrzymuję statek na trzy dni do dostarczenia nowego odolejacza!
Nasz Ruud był bardzo niezadowolony. Takie wpadki! Jakieś odolejacze każą kupować? Co to właściwie jest?
Przy okazji okazało się, że nasze służby nie zasypiają gruszek w popiele i negocjacje na temat naszego statku toczą się na szczeblu międzynarodowym w europejskim centrum dowodzenia, że tak powiem, PSC właśnie i to w Anglii!
Tak czy inaczej, nowy odolejacz został dostarczony i zamontowany, inne zauważone przez Dziadka usterki naprawione i mogliśmy płynąć. Trzeba tylko zauważyć, że odolejacz niestety do niczego się nie nadawał. Nawet serwisanta nam Ruud przysłał do tego zakupionego przez siebie cudu techniki, ale on oczy na to urządzenie wytrzeszczywszy zapytał nas – wiecie może jak to działa?
Sprawa się rozniosła, potem przycichła, jak to w życiu bywa. A Dziadek? No, właśnie!
Niebawem byliśmy znowu w Santander i przyszedł Dziadek z asystentem. Na kontrolę. Zobaczył odolejacz. – Noo, jak go teraz każe uruchomić… - Pomyśleliśmy.
A tymczasem… - Wanderful! (wspaniałe) – powiedział Dziadek. Przeszedł się po maszynowni – Excellent! (Pięknie) Kontrola zakończona! - Ogłosił. - Statek wraca na pierwszą część LISTY!
Więcej kontroli nie było. I jak tu nie wierzyć w skuteczność (naszych) polityków?
Ale (niestety) to jeszcze nie wszystko. Oczywiście, zmęczony „Dziadkiem” czytelnik może to rzucić już „w diabły” Ale, ale… jeszcze będzie się działo…
Otóż, kiedy o wiele później przeprowadzaliśmy w naszej (czyli Ruuda) bazie w Holandii remont główny naszego również głównego silnika tego samego statku tak się złożyło, że po rozłożeniu, wymianie części itp. danego „układu” czyli głowicy, tłoka i łożysk tego cylindra musieliśmy to wszystko z powrotem złożyć, sprawdzić, zalać silnik wodą, bo może trzeba już płynąć? Skoro okazywało się, że na razie płynąć nie musimy mogliśmy zabierać się za następny układ i tak przez trzy tygodnie wyremontowaliśmy osiem układów czyli cały silnik główny. Za każdym jednak razem trzeba było jak wspomniano napełniać silnik wodą (przestrzenie chłodzące), a potem przed demontażem kolejnego układu tę wodę spuszczać. Trochę więc się tego zebrało i zdałem to na bunkierkę, czy jakąś tam bareczkę do zbierania takich wód.
Po remoncie miałem jechać do domu i idąc z maszynowni przez cardeck spotkałem Ruuda w jego wielkiej Toyocie. Był bardzo wzburzony. Okazało się, że przed chwilą rozmawiał z właścicielem barki i dowiedział się, że zdanie na barkę wody z silnika (czyli z zęz) było bardzo kosztowne. – Chief! – ryknął – jak mogłeś zdać na barkę tyle wody? – Jak to – odparowałem. – Sam kazałeś po każdym układzie przygotować statek do wyjścia, a więc napełnić wodą, a potem remontować dalsze układy, czyli ją spuszczać! – To niemożliwe! – krzyczał – a odolejacz? Przecież masz odolejacz i przez niego mogłeś te wodę wypuścić za burtę!
To już mnie trochę ruszyło. – Przecież sam kupowałeś ten odolejacz i lepiej ode mnie wiesz, że jest nic niewarty! – wrzasnąłem. – Co, może miałem lać tę wodę wprost za burtę? Wiesz ile by to kosztowało w razie zanieczyszczenia portu? To są koszty remontu, który i tak masz za pół darmo!
Kneź Ruud ciskał się i pieklił, toteż… wszyscy uciekli..
(Jak w balladzie o wielkiej rzezi Tadeusza Chyły)
Rzeczywiście zostaliśmy sami na cardeku. Ruud powrzeszczał jeszcze trochę, wsiadł do Toyoty, trzasnął drzwiami i z piskiem opon wyjechał ze statku.
- A niech go… - pomyślałem i poszedłem się pakować. Było mi wszystko jedno. I tak miałem właśnie schodzić ze statku. Kiedy zszedłem do busa stojący przy nim kapitan powiedział: - wejdź jeszcze na chwilę do biura, Ruud cię wzywa. – Ooo! – pomyślałem. – Zaraz się czegoś dowiemy! I w wojowniczym nastroju wszedłem do gabinetu szefa. Ruud siedział za biurkiem jakiś odprężony. – Hi, chief – rzucił od niechcenia. – wiesz, myślę, że niepotrzebnie tyle krzyczeliśmy. Masz tu pięćdziesiąt euro na drobne wydatki. Życzę przyjemnej podróży i nie zapomnij przyjechać tu po urlopie!
- A to cwaniak! – pomyślałem. – Doszedł do wniosku, że jednak mu się przydam! Ale zrobił to jakoś zgrabnie i sympatycznie. A niech tam! Niech będzie!