Szykowaliśmy „Radogosta” na morze. Tak się zawsze mówiło. No i trzeba było uszczelniać, żywicować, malować itp. żeby jakoś zmniejszyć dopływ wody do wnętrza jachtu w warunkach morskich gdzie kadłub pracował ciężko na fali.
Mieliśmy w klubie dwie takie jednostki – „Radogost” i „Perun”. Obie były przedwojenną konstrukcją inż. Tumiłowicza i miały przydomek – konik morski.Jeszcze jednego takiego „konika” spotkałem w Jastarni na kursie na „morskiego”. Nazywał się ”Pietrek” i na nim wyczyniałem różne „cuda” będąc opływany już na naszych „Konikach”. Niezbyt to spodobało się surowemu kierownictwu kursu no i otrzymałem reprymendę na placu apelowym. Ale egzamin zdałem! Należy tu jeszcze wspomnieć o jachcie „Opty” Leonida Teligi, który był właśnie taką konstrukcją, ale z bezanem. W międzyczasie (cuda się zdarzają) obydwa nasze jachty przeszły solidny remont. Częściowo wymieniono poszycie, całkowicie pokład i wyposażono je w nowoczesną na owe czasy – nadbudówkę. Wyglądały jak małe „Vegi”, najnowszy produkt Zakładów Szkutniczych LOK. Powierzchnia ożaglowania nie zmieniła się – ok. 40 m2, ale – o dziwo – zainstalowano silniki! Piękne, stacjonarne, benzynowe(!), a więc ciche. I taką to żeglarską „limuzyną” miałem popłynąć na Morskie Mistrzostwa Polski pod komendą kapitana Zbyszka Pawlaka. Darujcie, naprawdę już nie pamiętam w którym roku to było! Że bardzo dawno, to pewne. Zostałem pierwszym oficerem jako że już ze Zbyszkiem pływałem i miał do mnie zaufanie. Były te „konie” dosyć pękate i szybkości zbyt dużych nie osiągały. Takie „żylety” jak „Conrad” czy „Swantewit” z AZS wchodziły ślizgiem na falę i czczcz! po niej zjeżdżały, a nasz konik dziobem się na falę wspinał hamując nieco, ale za to niezwykle „sucho” chodził i rzadko kiedy bywaliśmy mokrzy, a po przebudowie już prawie wcale! Tak więc, jak wspomniałem, szybkości regatowej zbytnio wycisnąć z nich się nie dało, ale na morzu wszystko jest możliwe. Trzeba prowadzić nawigację, obserwować wiatr, zmieniać w razie potrzeby żagle i nie „zasypiać gruszek w popiele!”. Właśnie, nawigacja.
Używało się do tego celu dwóch ekierek i ołówka. Całkowita poprawka – dewiacja, deklinacja plus dryf była nanoszona na mapę, a szybkość jachtu nierzadko określało się z logu ciągnionego za rufą! No, można było coś wrzucić przy dziobie i stoperem złapać przy rufie; szybkość wychodziła z wzoru dwa razy długość dzielone przez czas. Jakoś nie śpiewano o mnie – Pierwszy był dzielnym nawigatorem co kurs wykreślał z wielkim oporem… Tak więc pokonawszy trudności natury formalnej – należało uzyskać Klauzulę Pływań Morskich (zaświadczenie o niekaralności przychodziło aż z Warszawy) nie mówiąc o trudnościach natury praktycznej – wyposażenia jachtu np. w niezbędny prowiant, popłynęliśmy na te regaty. Było nas coś sześć osób a każdy miał zakodowane, że na ten wstrętny kapitalistyczny Bornholm możemy patrzyć jednym okiem, a wysiadać tam to już zbrodnia niesłychana. Wzięliśmy kurs na Christianso mając nadzieję, że „jak się ściemni to się rozjaśni” i rzeczywiście tamtejsza latarnia morska zaświeciła tam, gdzie się jej spodziewaliśmy. Jak na razie żeglowało się wcale dobrze. Mieliśmy okrążyć Christianio a później Bornholm lewą burtą i skierować się do Świnoujścia. Konkurenci się jakby po morzu rozpierzchli, a startowało z piętnaście jachtów. Tak przeważnie bywało; jedynie przy takich punktach zwrotnych konkurenci się zjeżdżali by potem się znowu „rozjechać” do ponownego skupiska już przed metą.
Tak więc przy umiarkowanym wietrze, niedużej fali wachta kambuzowa gotowała obiad na zawieszonej na kardanie kuchence gazowej, nawigatorzy prowadzili nawigację a kapitan czuwał nad wszystkim wymyślając różne kombinacje dla przechytrzenia konkurentów. Śpiewane były nawet szanty – o, jak nam w rufę wieje o, jak nam w rufę wieje, aż do koi mi przywiało gołą babę z Pucka… Zupełnie nie rozumiem dlaczego akurat baba z Pucka miała pierwszeństwo przed innymi, ale taka była treść szanty, zupełna licencia poetica no i do tego na pełnym morzu… Za wyspami Christianso dmuchnęło mocniej, z Westu do Nordu i musieliśmy zacząć halsować. Wkrótce już szliśmy w głębokim przechyle, przy zwrotach przez sztag żagle wściekle łopotały, a paskudny Bornholm słabo się coś do tyłu przesuwał. Trwało to już ładnych parę godzin. Założyliśmy dwa refy na grota i spróbowałem się przespać po wachcie na którejś zawietrznej koi. Wiało coraz więcej. Nagle usłyszałem huk i ryk Pawlaka – załoga na dek! Wyskoczyliśmy na pokład starannie zamykając zejściówkę. Poszedł grot! Jacht zaczął się miotać w dzikim tańcu i za chwilę fok podzielił los grota! Zbuchtować grot! Trzeba było koniecznie coś założyć na sztag, że by zachować sterowność jachtu. Mogło nas pięknie zdryfować na brzeg, a tu już były skały. Cóż, to chyba jest właśnie to „niedźwiedzie mięso” Londona, myślałem gorączkowo przepychając się na czworakach do forpiku żeby znaleźć jakiś żagiel.
Później wędrówka na dziób, który szalał jak w tańcu Świętego Wita. Trzymać się! Jedna ręka dla siebie, druga dla jachtu. Wiatr wył i słone bryzgi atakowały zewsząd. Na dziobie kilka razy zanurkowałem pod nadbiegającą falą, ale foczka udało się wczepić po pozbyciu się strzępów tamtego. Nie było linek bezpieczeństwa ani uprzęży! Teraz do masztu, fał i żagiel w górę! Kiwający się na wszystkie strony jacht trochę się uspokoił. Była to typowa, opisana w „Podręczniku sternika” „chwiejba” przy której już należało „rębać maszt”! Ale maszt pozostał cały…Wybrano szot i w dużym przechyle, tylko na foku pożeglowaliśmy… na Bornholm! Tak, regaty mieliśmy definitywnie z głowy. Trzeba było pomyśleć o jakim takim ogarnięciu jachtu, który wyglądał jak po przejściu huraganu (niewiele się pomylił) no i szyć żagle! Na czymś trzeba było wrócić! Dopłynęliśmy więc na jakieś trzy kable do brzegu i stanęliśmy na kotwicy osłonięci jakimiś zrębami skalnymi. Z mapy wynikało, że jesteśmy w okolicach Allinge, na północno – zachodnim krańcu Bornholmu. Ostrożnie spojrzeliśmy na wyspę obydwoma oczami – piękna była, szelma! Wysiadać wszak nie zamierzaliśmy… Zielone wzgórza i kolorowe domki bardzo nam do gustu przypadły. Wokół kręciło się sporo miejscowych jachtów i motorówek. Postawiliśmy banderę, jako że wycofaliśmy się z regat (na regatach jachty bandery nie noszą) i wkrótce staliśmy się ośrodkiem powszechnego zainteresowania. Paradoksalnie bandera nasza była dość egzotyczna – tu, pod Bornholmem, niedaleko naszych brzegów! Ale trudności z przekroczeniem naszej „kurtyny” były tak duże, że zaledwie kilka polskich jachtów na przestrzeni lat na Bornholm zawinęło. Teraz to, panie, hop w katamaran i już jesteśmy! Cóż, w końcu cywilizacja pokonała socjalizację czy jak tam to zwał.
Nie mieliśmy jednak zbyt dużo czasu na oglądanie nowej dla nas rzeczywistości. Trzeba było szyć żagle, porządkować jacht i dokonać drobnych napraw. Tymczasem wieczorem mieliśmy gościa! Podpłynął do nas motorowym jachtem, jak się potem okazało, Niemiec, obwołał nas i cóż było robić,. zaprosiliśmy go na pokład. W ciasnej mesie znalazła się krakowska sucha, a i buteleczka Żubrówki. W końcu należał się nam odpoczynek! Jakieś tam obce języki się znało więc rozmowa toczyła się wartko. Był ciekawy wszystkiego. Ze zrozumieniem i przejęciem słuchał jak to walczyliśmy ze sztormem i z uznaniem oglądał jacht. W końcu rozmowa zeszła na tematy bardziej osobiste. Hans mieszkał w Kolonii, gdzie miał drukarnię. A w czasie wojny… Służył na krążowniku „Admirał Scheer” i podawał pociski do dział podczas ostrzału Gdyni… Takie czasy, mówił. - Zabrali mnie do Marwoja i co miałem zrobić… Byłem w Gdyni, jest piękna… Całe szczęście że to wszystko tak się skończyło. W końcu tu, na morzu wszyscy jesteśmy równi. Nawet miło się gawędziło. Czas leci. Wybaczać trzeba. Ale nie zapomnieć…
Nazajutrz żagle były już zeszyte. Niedługo zaoczyliśmy żółte światło latarni morskiej Świnoujścia. Jacht „Radogost” ukończył regaty poza limitem czasu. A co przeżyliśmy – to nasze!
Używało się do tego celu dwóch ekierek i ołówka. Całkowita poprawka – dewiacja, deklinacja plus dryf była nanoszona na mapę, a szybkość jachtu nierzadko określało się z logu ciągnionego za rufą! No, można było coś wrzucić przy dziobie i stoperem złapać przy rufie; szybkość wychodziła z wzoru dwa razy długość dzielone przez czas. Jakoś nie śpiewano o mnie – Pierwszy był dzielnym nawigatorem co kurs wykreślał z wielkim oporem… Tak więc pokonawszy trudności natury formalnej – należało uzyskać Klauzulę Pływań Morskich (zaświadczenie o niekaralności przychodziło aż z Warszawy) nie mówiąc o trudnościach natury praktycznej – wyposażenia jachtu np. w niezbędny prowiant, popłynęliśmy na te regaty. Było nas coś sześć osób a każdy miał zakodowane, że na ten wstrętny kapitalistyczny Bornholm możemy patrzyć jednym okiem, a wysiadać tam to już zbrodnia niesłychana. Wzięliśmy kurs na Christianso mając nadzieję, że „jak się ściemni to się rozjaśni” i rzeczywiście tamtejsza latarnia morska zaświeciła tam, gdzie się jej spodziewaliśmy. Jak na razie żeglowało się wcale dobrze. Mieliśmy okrążyć Christianio a później Bornholm lewą burtą i skierować się do Świnoujścia. Konkurenci się jakby po morzu rozpierzchli, a startowało z piętnaście jachtów. Tak przeważnie bywało; jedynie przy takich punktach zwrotnych konkurenci się zjeżdżali by potem się znowu „rozjechać” do ponownego skupiska już przed metą.
Tak więc przy umiarkowanym wietrze, niedużej fali wachta kambuzowa gotowała obiad na zawieszonej na kardanie kuchence gazowej, nawigatorzy prowadzili nawigację a kapitan czuwał nad wszystkim wymyślając różne kombinacje dla przechytrzenia konkurentów. Śpiewane były nawet szanty – o, jak nam w rufę wieje o, jak nam w rufę wieje, aż do koi mi przywiało gołą babę z Pucka… Zupełnie nie rozumiem dlaczego akurat baba z Pucka miała pierwszeństwo przed innymi, ale taka była treść szanty, zupełna licencia poetica no i do tego na pełnym morzu… Za wyspami Christianso dmuchnęło mocniej, z Westu do Nordu i musieliśmy zacząć halsować. Wkrótce już szliśmy w głębokim przechyle, przy zwrotach przez sztag żagle wściekle łopotały, a paskudny Bornholm słabo się coś do tyłu przesuwał. Trwało to już ładnych parę godzin. Założyliśmy dwa refy na grota i spróbowałem się przespać po wachcie na którejś zawietrznej koi. Wiało coraz więcej. Nagle usłyszałem huk i ryk Pawlaka – załoga na dek! Wyskoczyliśmy na pokład starannie zamykając zejściówkę. Poszedł grot! Jacht zaczął się miotać w dzikim tańcu i za chwilę fok podzielił los grota! Zbuchtować grot! Trzeba było koniecznie coś założyć na sztag, że by zachować sterowność jachtu. Mogło nas pięknie zdryfować na brzeg, a tu już były skały. Cóż, to chyba jest właśnie to „niedźwiedzie mięso” Londona, myślałem gorączkowo przepychając się na czworakach do forpiku żeby znaleźć jakiś żagiel.
Później wędrówka na dziób, który szalał jak w tańcu Świętego Wita. Trzymać się! Jedna ręka dla siebie, druga dla jachtu. Wiatr wył i słone bryzgi atakowały zewsząd. Na dziobie kilka razy zanurkowałem pod nadbiegającą falą, ale foczka udało się wczepić po pozbyciu się strzępów tamtego. Nie było linek bezpieczeństwa ani uprzęży! Teraz do masztu, fał i żagiel w górę! Kiwający się na wszystkie strony jacht trochę się uspokoił. Była to typowa, opisana w „Podręczniku sternika” „chwiejba” przy której już należało „rębać maszt”! Ale maszt pozostał cały…Wybrano szot i w dużym przechyle, tylko na foku pożeglowaliśmy… na Bornholm! Tak, regaty mieliśmy definitywnie z głowy. Trzeba było pomyśleć o jakim takim ogarnięciu jachtu, który wyglądał jak po przejściu huraganu (niewiele się pomylił) no i szyć żagle! Na czymś trzeba było wrócić! Dopłynęliśmy więc na jakieś trzy kable do brzegu i stanęliśmy na kotwicy osłonięci jakimiś zrębami skalnymi. Z mapy wynikało, że jesteśmy w okolicach Allinge, na północno – zachodnim krańcu Bornholmu. Ostrożnie spojrzeliśmy na wyspę obydwoma oczami – piękna była, szelma! Wysiadać wszak nie zamierzaliśmy… Zielone wzgórza i kolorowe domki bardzo nam do gustu przypadły. Wokół kręciło się sporo miejscowych jachtów i motorówek. Postawiliśmy banderę, jako że wycofaliśmy się z regat (na regatach jachty bandery nie noszą) i wkrótce staliśmy się ośrodkiem powszechnego zainteresowania. Paradoksalnie bandera nasza była dość egzotyczna – tu, pod Bornholmem, niedaleko naszych brzegów! Ale trudności z przekroczeniem naszej „kurtyny” były tak duże, że zaledwie kilka polskich jachtów na przestrzeni lat na Bornholm zawinęło. Teraz to, panie, hop w katamaran i już jesteśmy! Cóż, w końcu cywilizacja pokonała socjalizację czy jak tam to zwał.
Nie mieliśmy jednak zbyt dużo czasu na oglądanie nowej dla nas rzeczywistości. Trzeba było szyć żagle, porządkować jacht i dokonać drobnych napraw. Tymczasem wieczorem mieliśmy gościa! Podpłynął do nas motorowym jachtem, jak się potem okazało, Niemiec, obwołał nas i cóż było robić,. zaprosiliśmy go na pokład. W ciasnej mesie znalazła się krakowska sucha, a i buteleczka Żubrówki. W końcu należał się nam odpoczynek! Jakieś tam obce języki się znało więc rozmowa toczyła się wartko. Był ciekawy wszystkiego. Ze zrozumieniem i przejęciem słuchał jak to walczyliśmy ze sztormem i z uznaniem oglądał jacht. W końcu rozmowa zeszła na tematy bardziej osobiste. Hans mieszkał w Kolonii, gdzie miał drukarnię. A w czasie wojny… Służył na krążowniku „Admirał Scheer” i podawał pociski do dział podczas ostrzału Gdyni… Takie czasy, mówił. - Zabrali mnie do Marwoja i co miałem zrobić… Byłem w Gdyni, jest piękna… Całe szczęście że to wszystko tak się skończyło. W końcu tu, na morzu wszyscy jesteśmy równi. Nawet miło się gawędziło. Czas leci. Wybaczać trzeba. Ale nie zapomnieć…
Nazajutrz żagle były już zeszyte. Niedługo zaoczyliśmy żółte światło latarni morskiej Świnoujścia. Jacht „Radogost” ukończył regaty poza limitem czasu. A co przeżyliśmy – to nasze!