Przejdź do treści

Ustawienia dostępności

Rozmiar czcionki
Wysoki kontrast
Animacje
Kolory

Tryb ciemny włączony na podstawie ustawień systemowych.
Przejdź do , żeby zmienić ustawienia.

Godło Polski: orzeł w złotej koronie, ze złotymi szponami i dziobem, zwrócony w prawo logo-sygnet Politechniki Morskiej w Szczecinie - głowa gryfa, elementy kotwicy i sygnatura PM Politechnika Morska w Szczecinie

Unia Europejska

Wtedy popularną na wybrzeżu szczecińskim klasą jachtu był Folkboat. Była to niewielka (ok. 7 metrów po pokładzie) łódka konstrukcji szwedzkiej (kilowa) jak sama nazwa wskazuje – dla ludu.

Lud wówczas do żeglowania chętny miał niewielki wybór: podstawą były Omegi, czasem przewinął się jakiś Finn i, oczywiście, Kadety. Jachty kilowe były przeważnie jeszcze przedwojenne i dosyć nieliczne.  W Zakładach Szkutniczych Ligi Obrony Kraju nad Jeziorem Dąbskim powstawały Vegi – tradycyjne „pięćdziesiątki” konstrukcji Kazimierza Michalskiego, większe „stoczterdziestki” jak „Polonia” czy „Roztocze”. Te nowe jachty liczono na sztuki i rzadko który klub mógł się nimi poszczycić. Pływano więc na czym kto mógł i przeważnie były to jachty stare, a w przypadku kilowych – nawet, jak wspomniano,  przedwojenne. Folkboat miał poszycie kadłuba na zakładkę jako najprostsze  z możliwych i chociaż był jednostką kilową nie miał kokpitu odpływowego! Mała, niska nadbudówka nie zapewniała zbytniego komfortu. Ster zawieszony był na pawęży i rumpel sięgał jakoś do tego marnego kokpitu.

Co innego jego młodszy brat – Folkboat turystyczny! Miał on już kokpit odpływowy, większą nadbudówkę i wyglądał na kawałek jachtu! Powierzchnię żagli miał niewiele większą – coś ponad 20 metrów kwadratowych. Wbrew pozorom jednak popularny „Folkbocik” w odróżnieniu od turystycznego – regatowy, czyli ten najprostszy z litera F na żaglu miał wielu zwolenników, był bardzo popularny i lubiany. Urządzano specjalne regaty w klasie Folkboat i był prosty  w budowie dla średnio zaawansowanych domorosłych szkutników. Ten bezodpływowy kokpit specjalnie nie przeszkadzał, jako że do pływań morskich raczej go nie używano. Musiał tylko uważać na siebie (a raczej zaufać załodze) na szerokich wodach Zalewu Szczecińskiego, gdzie przy zachodnich wiatrach podnosiła się wysoka krótka fala  i niewiele się to czasem różniło od morskich wypadów.

Wtedy w LOK-u opiekowałem się starym „Saturnem”, dwunastometrowym stalowym jachtem o zamierzchłym  i nieznanym rodowodzie. Nie miał już żadnej klasy  i eksploatowano go tylko na Jeziorze Dąbskim. Jedną z przygód z jego udziałem opisałem w opowiadaniu „Szczęśliwy powrót” w zbiorze „Złoty Nit”. Nie miałem więc czym popłynąć na Zalew, a wtedy właśnie planowałem tam trochę „zaszaleć” wraz z małżonką, która również dostrzegała piękno wody wzburzonej porywistym wiatrem, białych  żagli w słońcu,  a nawet… w deszczu…

Szczęśliwie się złożyło, że jeden z moich kolegów żeglarzy  z tego właśnie klubu był opiekunem regatowego Folkbota  i akurat wtedy nie bardzo go potrzebował. Zaprosiłem go oczywiście w rejs „Saturnem” (żeby skosztował prawdziwej żeglugi dużym jachtem) i ustaliliśmy, że na parę dni będę mógł Folkbocika wynająć. Była to tez wiekowa, jak większość, jednostka i nawet pamiętam jego nazwę – „Rubin”.

Tak więc zaokrętowaliśmy na nasze kilkudniowe lokum, zgrabnie odbiliśmy od kei (na samym foku) i później podniósłszy grota pożeglowaliśmy Małym Dąbskim w kierunku Dużego. Czułem się dosyć komfortowo – a to ze względu na głębokości. Starym „Saturnem”, który miał 2 metry zanurzenia

Trzeba było trzymać się ściśle określonych tras (które miałem już dobrze „obcykane”) a i tak coraz to na płytkim Jeziorze udawało się stanąć na „miałkim”. Wtedy było dość trudno, bo za burtą było zbyt głęboko by stanąć z głową ponad wodą,  a jacht „siedział” twardo i całą żeglarską praktykę schodzenia  z mielizny na nim zaliczyłem. Przeważnie wywoziliśmy kotwicę

i dalejże ciągnąć łańcuch! Kiedyś tak „spektakularnie” „usiedliśmy” naprzeciw portu w Lubczynie nad Jeziorem Dąbskim. Wiało potężnie, więc postawiliśmy wszystkie żagle  i przez noc … „przewiało” nas przez tę mieliznę i wpadliśmy do portu na pełnych żaglach budząc popłoch wśród załóg jachtów stojących przy kei. Rozpędzony „Saturn” mógł  z łatwością wgnieść burtę swoim potężnym dziobem. Ale przed główkami nabraliśmy szybkości i już w basenie portowym „wywinęliśmy” dwa pełne kółka zrzucając po drodze żagle i już całkiem wolno podeszliśmy do kei. Oczywiście silnika nie mieliśmy. To były czasy!

Tu jednak, na „Rubinie”, płynęło się spokojniej. Oczywiście trzeba było trzymać się prawego brzegu i halsować na północ dopiero na wysokości plaży w Dąbiu, ale zagrożenie mielizną było zdecydowanie mniejsze – zanurzenie nie przekraczało 1.2 metra. Było lato, a więc żegluga spokojna, coś tam wiało,  a jachcik sprawował się świetnie – chętnie szedł na wiatr  i całkiem dzielnie sobie poczynał. Mogliśmy wybrać drugi wariant trasy – przez Regalicę koło Pogoni, ale jakoś tak zapragnąłem szerszego oddechu na Jeziorze. Akwen przy którym rozlokowało się kilka klubów – LOK, AZS i Stal Stocznia połączony był z Regalicą wąskim kanałem w którym trzeba było trochę halsować i przewagę miały duże jachty łapiące wiatr nad trzcinami. Przy jachtklubie Pogoń wychodziło się na Regalicę, wschodnią odnogę Odry, która już bezpośrednio wpadała do Dużego Dąbskiego. Tak więc omijało się Małe Dabskie po którym właśnie żeglowaliśmy, a akwen przy którym było nabrzeże naszego klubu łączył się z nim bezpośrednio.

Szybko „przeskoczyliśmy” Małe i znaleźliśmy się na Dużym Dąbskim. Był to już większy kawał wody; jakieś 18 kilometrów do Inoujścia, a na lewo i prawo także tej wody było sporo. Tu już potrafiła być większa fala, ale rejs przebiegał gładko i po pewnym czasie osiągnęliśmy już ujście rzeki Iny. Teraz nastąpiła żegluga kanałami łączącymi  Dąbskie z Zalewem Szczecińskim. Płynęliśmy tzw. kanałem żeglarskim używanym także przez barki,  a równolegle ciągnął się kanał żeglowny przeznaczony dla statków morskich płynących do i ze Szczecina. To już niejako nobilitowało naszą żeglugę – spotykaliśmy morskie statki! Wiatry (silnika nie mieliśmy) pozwoliły nam jeszcze tego samego dnia zacumować w Trzebieży. Ten znany ośrodek żeglarski (i miasteczko) leży na granicy tzw. Roztoki Odrzańskiej i dużego Zalewu. Kiedyś spędziłem tam dwa tygodnie uzyskując stopień sternika jachtowego i sporo było tu jeszcze kolegów, których poodwiedzaliśmy, pogawędziliśmy  o żeglarskich sprawach i następnego dnia – na szeroką wodę!

Mieliśmy mianowicie odwiedzić Lubin, małą wieś przycupniętą na południowym klifie Wyspy Wolin. Stad, z Trzebieży, widać było ten klif tylko przy dobrej pogodzie. Wyszliśmy więc na szerokie wody Dużego Zalewu północnym wyjściem  z Trzebieży pozostawiając za sobą „nawigacyjną” wyspę Chełminek. Żeglowało się wcale dobrze i już po południu dotarliśmy w pobliże klifu, który stanowił właśnie, jak wspomniano,  południowe wybrzeże Wyspy Wolin. Odnaleźliśmy pławę, zrobiliśmy zwrot i farwaterem jak po sznurku żeglowaliśmy do małego rybackiego porciku w Lubinie.

Wtedy spokojnie, a nawet sennie tu było. Nie było specjalnego basenu jachtowego i rybacy pozwalali wcisnąć się w wąską „kiszkę” portu, w którym cumowały tylko małe jednostki rybackie, tzw. motorówki odkrytopokładowe służące do stawiania i opróżniania żaków i pomniejszych sieci. Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę do Międzyzdrojów. Było tam 6 kilometrów, co pokonaliśmy w godzinę i cały dzień zażywaliśmy „morskich wywczasów” w tym kurorcie. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba nawet autobusu nie było lub jeździł w innych godzinach. Tak więc – na piechotę – wróciliśmy na jacht, a nazajutrz trzeba już było wracać do Szczecina. Rano obudziło nas wycie wiatru i miarowe stukanie burty o keję. Wiało! Na wodzie zgromadziło się sporo piany, jako że wiało… dokładnie w sam środek w sam środek (bardzo wąskiego) wejścia do portu! I jak tu teraz z tego portu wyjść?

O silniku w tych zamierzchłych czasach można było tylko pomarzyć. Wiała przynajmniej „ósemka” skutecznie wyjście na szerokie wody blokując. Ale od czego inwencja i żeglarska praktyka? Tu trzeba dodać, że za tymi określeniami czai się zawsze sporo ryzyka, ale – jak trzeba – to trzeba!

Niewielki jacht udało się przeholować i przeciągnąłem go  w najdalszą część basenu. Następnie posadziłem za sterem załogę, a sam – z kei – zacząłem holować jacht w stronę wyjścia

starając się nadać mu jak największą prędkość. Ewa sterowała pomiędzy główki portu, a ja ciągnąłem z całych sił nadając jachcikowi trochę „szwungu”. Kiedy główki były już blisko rzuciłem cumę na jacht, wskoczyłem z kei na pokład  w okolicy masztu i błyskawicznie postawiłem foka. Jacht mijał główki portu, fok zapracował i nieznacznie tylko odpadając wyszliśmy na zewnątrz ostro na wiatr. Szybko postawiłem grota i jacht  w głębokim przechyle położył się na kurs w kierunku Trzebieży. Przemknęliśmy wzdłuż klifu, a kiedy wyszliśmy na szersze wody zaczęła się „dzika jazda”. Wraz zachodnim wiatrem aż od niemieckiej części Zalewu – Kleines Haff – szła wielka fala niczym specjalnie nie skrępowana. Żeglowaliśmy baksztagiem prawego halsu i fala wysoko podbijała rufę,  a maszt wywijał niezliczone kółka. W trosce o całość jachtu zrzuciłem foka i na samym grocie zrównaliśmy się z jakimś idącym do Szczecina statkiem, a nawet go przeganialiśmy! Jacht skrzypiał podejrzanie, a załoga wylewała wodę z zęzy nie mając czasu pomyśleć o chorobie morskiej. Przemknęliśmy Zalew raz – dwa, wpadliśmy w kanały, potem Jezioro… Jeszcze nigdy tak szybko nie wracałem z żeglarskiej wycieczki.

Przeglądarka Internet Explorer nie jest wspierana

Zalecamy użycie innej przeglądarki, aby poprawnie wyświetlić stronę