Nasz RORO-wiec stacjonujący w Marsylii i odbywający krótkie rejsy na drugą stronę – do Algieru posiadał załogę międzynarodową.
No, może to za dużo powiedziane – byli tam Polacy i Rosjanie. Rosjanie wywodzili się z różnych stron, tak więc określenie – międzynarodowa w tym przypadku dokładniej załogę określało. Kapitan na przykład pochodził z dawnych ziem polskich czyli z Ukrainy Zachodniej.
Uprzejmy i nieco nieśmiały po jakichś dwóch tygodniach zawitał niby przypadkiem do mojego biura. Od słowa do słowa i okazało się, że nasi ojcowie urodzili się bardzo blisko siebie – w okolicach Lwowa. Teraz już kapitan odprężył się nieco i rozmowa potoczyła się swobodniej. Ale coś mi tu nie pasowało. W końcu wyszło szydło z worka. Kapitan był po prostu zruszczonym Polakiem. Rodzina musiała po wojnie pozostać w ZSRR, on ożenił się z Ukrainką i nawet już nie bardzo polską mowę pamiętał. – To ty Poliak! – wykrzyknąłem – Tisze! – niespokojnie rozglądnął się dookoła. – Ja Russki!.Wyszło na to, że aczkolwiek wie o swoich polskich korzeniach woli je ukrywać, a pomimo mieszkania na Ukrainie mieni się być Rosjaninem. Wszystko to nie zmieniło jednak naszych wzajemnych bardzo dobrych relacji.
W jednym z pierwszych dni mojego pobytu na statku rano do mesy na śniadanie przyszedł postawny, łysy jak kolano mężczyzna. Okazało się, że jest to statkowy elektryk – również Rosjanin. Nasza stewardessa od dłuższego czasu pracująca w tej kompanii powitała go radośnie – zdrastwuj pałkownik Bondarenko! – A eto nasz starmiech, no dopustim – died!
Wskazała na mnie. Tu trzeba wiedzieć, że w rosyjskim żargonie okrętowym star miech to skrót od określenia – starszy mechanik, który ponadto nosi przezwisko died. I to niezależnie od wieku! Pan Bondarenko uścisnął silnie moją dłoń i spojrzał na mnie bystro. – Pułkownik? Współpraca z z panem „pułkownikiem” ułożyła się dobrze. Byłem cierpliwym słuchaczem jego niekończących się opowieści o Stalinie i jego Rossiji. Co prawda nie wszystko rozumiałem, ale miałem tu świetną okazję podszlifować rosyjski. Pułkownik, bo tak już dla uproszczenia będę go nazywać był zażartym zwolennikiem Josipa Wissarionowicza i jego reform.
Skorzystał z nich, a raczej z tego w co się zamieniły dosyć przewrotnie: został obywatelem Łotwy, zakupił 27 hektarów ziemi i stał się w przerwach w pływaniu właścicielem ziemskim. Drugi mechanik Igor przymawiał mu często – smatri, kakojże latifundist! Pułkownik ozięble traktował takie docinki.– Pracowałem – mówił – to mam. Dziwnie jakoś w tym momencie nie znajdował zrozumienia dla zasad ulubionego bohatera, a może po prostu skorzystał z okazji i zmian. Jak sam mówił zajmował w Sojuzie wysokie stanowiska wraz z żoną, a urodził się w Chinach!
Jakby nie było jednak był świetnym elektrykiem. Trochę musiałem nad nim „popracować” żeby okazał swoje talenty i cierpliwie znosiłem jego wywyższanie się nad resztą załogi maszynowej. W ten sposób wyremontowaliśmy kilka urządzeń będących dawno już w rozsypce… Pułkownik rósł w siłę i żył dostatniej czując się poniekąd pod moją ochroną, ale oczywiście to też kiedyś musiało „pęknąć”.
Mieliśmy trudne manewry podczas wyjścia z portu. Statek miał dwa silniki, którymi należało odpowiednio manewrować z CMK, gdzie jak zawsze na manewrach rezydował także pułkownik. Jak dotąd nie wtrącał się do moich czynności (a i kompetencji), ale okazało się że i tu się nieco „rozbestwił”
W pewnym momencie coś tam powiedział, wstał i próbował mi wydrzeć z rąk manetkę sterującą jednego z silników. Był to trudny manewr i nie mogłem tolerować takiego wtrącania się.
- Ryknąłem: - MOŁCZAT’! Sadities! ( Milczeć! Siadać!)
Pułkownik osłupiał. Wyprostował się, przyłożył kciuki do spodni i wyrecytował: - tak toczno tawariszcz komandir! A następnie usiadł na swoim miejscu. Manewry zakończyliśmy pomyślnie. Więcej wtrącania się w czyjeś a tym bardziej w moje obowiązki nie było. Pułkownik pracował wzorowo. Trochę tam jednak w tym wojskowo sowieckim reżimie musiał poznać dyscypliny! I bardzo dobrze.
Uprzejmy i nieco nieśmiały po jakichś dwóch tygodniach zawitał niby przypadkiem do mojego biura. Od słowa do słowa i okazało się, że nasi ojcowie urodzili się bardzo blisko siebie – w okolicach Lwowa. Teraz już kapitan odprężył się nieco i rozmowa potoczyła się swobodniej. Ale coś mi tu nie pasowało. W końcu wyszło szydło z worka. Kapitan był po prostu zruszczonym Polakiem. Rodzina musiała po wojnie pozostać w ZSRR, on ożenił się z Ukrainką i nawet już nie bardzo polską mowę pamiętał. – To ty Poliak! – wykrzyknąłem – Tisze! – niespokojnie rozglądnął się dookoła. – Ja Russki!.Wyszło na to, że aczkolwiek wie o swoich polskich korzeniach woli je ukrywać, a pomimo mieszkania na Ukrainie mieni się być Rosjaninem. Wszystko to nie zmieniło jednak naszych wzajemnych bardzo dobrych relacji.
W jednym z pierwszych dni mojego pobytu na statku rano do mesy na śniadanie przyszedł postawny, łysy jak kolano mężczyzna. Okazało się, że jest to statkowy elektryk – również Rosjanin. Nasza stewardessa od dłuższego czasu pracująca w tej kompanii powitała go radośnie – zdrastwuj pałkownik Bondarenko! – A eto nasz starmiech, no dopustim – died!
Wskazała na mnie. Tu trzeba wiedzieć, że w rosyjskim żargonie okrętowym star miech to skrót od określenia – starszy mechanik, który ponadto nosi przezwisko died. I to niezależnie od wieku! Pan Bondarenko uścisnął silnie moją dłoń i spojrzał na mnie bystro. – Pułkownik? Współpraca z z panem „pułkownikiem” ułożyła się dobrze. Byłem cierpliwym słuchaczem jego niekończących się opowieści o Stalinie i jego Rossiji. Co prawda nie wszystko rozumiałem, ale miałem tu świetną okazję podszlifować rosyjski. Pułkownik, bo tak już dla uproszczenia będę go nazywać był zażartym zwolennikiem Josipa Wissarionowicza i jego reform.
Skorzystał z nich, a raczej z tego w co się zamieniły dosyć przewrotnie: został obywatelem Łotwy, zakupił 27 hektarów ziemi i stał się w przerwach w pływaniu właścicielem ziemskim. Drugi mechanik Igor przymawiał mu często – smatri, kakojże latifundist! Pułkownik ozięble traktował takie docinki.– Pracowałem – mówił – to mam. Dziwnie jakoś w tym momencie nie znajdował zrozumienia dla zasad ulubionego bohatera, a może po prostu skorzystał z okazji i zmian. Jak sam mówił zajmował w Sojuzie wysokie stanowiska wraz z żoną, a urodził się w Chinach!
Jakby nie było jednak był świetnym elektrykiem. Trochę musiałem nad nim „popracować” żeby okazał swoje talenty i cierpliwie znosiłem jego wywyższanie się nad resztą załogi maszynowej. W ten sposób wyremontowaliśmy kilka urządzeń będących dawno już w rozsypce… Pułkownik rósł w siłę i żył dostatniej czując się poniekąd pod moją ochroną, ale oczywiście to też kiedyś musiało „pęknąć”.
Mieliśmy trudne manewry podczas wyjścia z portu. Statek miał dwa silniki, którymi należało odpowiednio manewrować z CMK, gdzie jak zawsze na manewrach rezydował także pułkownik. Jak dotąd nie wtrącał się do moich czynności (a i kompetencji), ale okazało się że i tu się nieco „rozbestwił”
W pewnym momencie coś tam powiedział, wstał i próbował mi wydrzeć z rąk manetkę sterującą jednego z silników. Był to trudny manewr i nie mogłem tolerować takiego wtrącania się.
- Ryknąłem: - MOŁCZAT’! Sadities! ( Milczeć! Siadać!)
Pułkownik osłupiał. Wyprostował się, przyłożył kciuki do spodni i wyrecytował: - tak toczno tawariszcz komandir! A następnie usiadł na swoim miejscu. Manewry zakończyliśmy pomyślnie. Więcej wtrącania się w czyjeś a tym bardziej w moje obowiązki nie było. Pułkownik pracował wzorowo. Trochę tam jednak w tym wojskowo sowieckim reżimie musiał poznać dyscypliny! I bardzo dobrze.