Nasz mały stateczek, na rufie którego dumnie powiewała bandera brytyjska, sam w sobie stanowił pewną osobliwość. Był to typowy coaster czyli statek żeglugi przybrzeżnej.
Znaczyło to, że przeważnie trzymał się blisko brzegu i w ten sposób odbywał nawet dość długie podróże dookoła Wysp Brytyjskich. Zaglądał czasem także do Irlandii, ale i na kontynent, gdzie tak naprawdę z Anglii wcale daleko nie było. Załogę stanowili młodzi chłopcy w większości pozbierani gdzieś z przedmieść Londynu. Pobyt na statku był dla nich najczęściej epizodem w ich burzliwym życiu.
Objawiało się to czasem dość zabawnie. Drugi mechanik na przykład, o któ-rego nabytych kwalifikacjach historia milczy w “podbramko-wych” sytuacjach oświadczał po prostu – I’m not inteligent enough ( nie jestem wystarczająco mądry / inteligentny ) i rozkładał ręce… I tak zresztą wkrótce podążył śladami starszego oficera, który znalazł doskonałą pracę na lądzie – sianie trawy w olbrzymich parkach Londynu. Czas było przeżyć następne epizody… Chłopcy jednak trzymali fason. Spoglądając z pew-nym zdziwieniem na mnie i kapitana jako “przypisanych morzu” wieczorem, podczas postoju w porcie, wyruszali tłumnie do pubu. Ubrani byli przeważnie elegancko i dość cienko – koszulki z krótkimi rękawami w zimie nie należały do rzadkości. Na moje pytanie czemu u licha nie ubiorą się porządnie (cieplej) – często zieloni z zimna odpowiadali dumnie – I’m British… (Jestem Brytyjczykiem) Hm… przyjmowałem to z mieszanymi uczuciami jak również fakt, że pod koniec tygodnia zwykle przychodzili po pożyczkę. Kapitan, miły i wesoły człowiek wtajemniczał mnie w tę “brytyjskość” jeszcze bardziej.
- Pamiętaj – mówił – the British mentality is to keep someone on the arm’s length… co znaczyło mniej więcej, że cechą mentalności Brytyjczyka jest utrzymanie dystansu w stosunku do innych. Nie było w tym być może nic złego. My, Słowianie, zwykliśmy się dość szybko ze wszystkimi bratać i tu napo-tykaliśmy niejedno rozczarowanie… Tak czy owak wyjaśniało to wzajemne stosunki. Kiedy spotkaliśmy się po latach bynajmniej nie padliśmy sobie w objęcia, jakkolwiek wzajemna sympatia przetrwała próbę czasu. Pomny przestrogi podałem Rogerowi rękę… i to wystarczyło.
Nasz kapitan, człowiek poczciwy, a przeświadczony – być może bezwiednie – o wyższości “British” nad resztą tego świata próbował mnie dalej w tę “brytyjskość” wciągać. Chwała mu za to zwłaszcza, że dotyczyło to jasnych stron tej nacji która, jak wszystkie na świecie także ciemne strony posiada. Była to na przykład nauka języka. Kapitan postanowił, że doprowadzi do sytuacji, w której będę się wysławiał w języku angielskim z akcentem hrabstwa Kent. Pochodził on był właśnie z tego rejonu Anglii i nieodmiennie utrzymywał, że stąd rekrutuje się większość spikerów BBC. Obawiam się jednak, że natrafił na dość opornego słuchacza. Kiedy cierpliwie tłumaczył, na przykład, prawidłową wymowę słowa ”area” (teren) rozkładając to na trzy części – “air – re – a” był całkiem zadowolony z tego, co ode mnie usłyszał. Za chwilę jednak, kiedy ponownie wymawiałem to słowo w to-nacji, jak mi się zdawało, identycznej machał ręką zrezygno-wany. Na pociechę jednak opowiadał wtedy dykteryjkę jak to Szkoci z Anglikami też porozumieć się nie mogli.
autor opowiastek Jerzy Turzański
Czas biegł naprzód i jak to czasem bywa w życiu wysiłki kapitana zostały nieoczekiwanie zweryfikowane przez nieświa-dome niczego “osoby trzecie”. Rolę owej “osoby trzeciej” pełnił zresztą oficer policji, ale nie uprzedzajmy wypadków…
Stateczek nasz jak wspomniałem zawijał także od czasu do czasu na kontynent i kiedyś, płynąc ciągle wzdłuż brzegu, dopłynęliśmy do Hamburga. Nie był to port lubiany przez takie statki jak nasz, a i taki statek nie był zbyt chętnie w Hamburgu przyjmowany. Mógł sprawiać rozliczne kłopoty; nie posiadał niektórych, dawno już stosowanych urządzeń i sytuacja mogła być kłopotliwa dla obu stron. Z przyczyn, których już nie pamiętam postawiono nas “ w odstawkę” gdzieś w szarym końcu tego olbrzymiego portu. Wściekłość kapitana nie miała granic: on miałby wieczorem nie pójść do pubu? Tak długo wydzwaniał i męczył UKF-kę aż wreszcie, jakimś cudem wyrażono zgodę na nasz postój przy nabrzeżu jednej z dzielnic Hamburga – Altony. Do pubu było niedaleko i pod tym względem wszystko było w porządku. Inne okolicz-ności jakby sprzysięgły się przeciw nam: ścisnął potężny mróz, rury zamarzły i wody na statku zabrakło. Trzeba bowiem wiedzieć, że był to statek przystosowany do łagodnego angielskiego klimatu. Nie miał pomp hydroforowych, a woda na potrzeby statkowe spływała pod własnym ciężarem z umieszczonych na górnym pokładzie zbiorników uzupełnianych co kilka dni. Zamarzły i one jak również ruro-ciąg przeciwpożarowy na pokładzie rozsadzony przez lód. Jakoś musieliśmy to wszystko łatać i odmrażać. A postój, jak na złość, przedłużał się. Podsłuchałem nawet rozmowę dwóch zdaje się celników: - jak długo jeszcze ci brudni Anglicy będą nam zanieczyszczać nasz piękny port… Jako żywo, żadne zanieczyszczenie nie nastąpiło, i na statku był porzą-dek… Wyrażone w tej opinii niemiecko – angielskie animozje słabą stanowiły pociechę na wspomnienie naszych, polsko – niemieckich nieporozumień. Ale okazało się, że nie wszędzie do głosu dochodzą jedynie antagonizmy, co należy opty-mistycznie podkreślić. Pewnego dnia mieliśmy wizytę niemieckiej policji wodnej – Wasserschutzpolizei. Rutynowa kontrola statku, a przede wszystkim tzw. książki olejowej – wpisów dotyczących pobierania paliwa, zawartości ścieków w zbiornikach itp. W tym właśnie celu – okazania tej książki – wezwał mnie kapitan. Byłem zajęty na dole w maszynowni i do salonu kapitana wszedłem w roboczym kombinezonie. Na fotelu obok kapitana siedział oficer policji z filiżanką kawy zajęty miłą, jak się wydawało, rozmową z kapitanem w języku angielskim. Kapitan zapytał mnie o coś, ja odpowiedziałem i przez chwilę rozmawialiśmy nie zwracając uwagi na Niemca. Kiedy już miałem wychodzić policjant uśmiechnął się i zagadnął:
- Piękna, stara Anglia… Tradycja, solidność, królowa… Po akcencie poznaję, że chief również pochodzi z Kent? – zwrócił się do kapitana. Kapitan popatrzył na mnie. Ten niemiecki policjant był niewątpliwie ciekawym przypadkiem typowego anglofila – zakochanego w Anglii i we wszystkim, co angielskie. Stanowiło to miłą niespodziankę zważywszy na poprzednio zasłyszane opinie. Był przy tym jednak dosyć pewny siebie, po prostu lubił mieć rację. A ja Anglikiem nie byłem. Powiedziałem po niemiecku:
- Nie pochodzę z Kent… Na twarzy policjanta odbiło się zaskoczenie. – Skąd w takim razie chief pochodzi? – zwrócił się do kapitana. – Z Polski – odpowiedział spokojnie kapitan. Kształt ust naszego policjanta przybrał obraz dobrze zaokrąglonej litery O. Dłoń unosząca filiżankę z kawą zawisła w powietrzu… Wymknąłem się z salonu. Obaj z kapitanem mieliśmy nadzieję, że ten zabawny incydent nie wpłynie na pogorszenie stosunków angielsko – niemiecko – polskich. Zresztą już wkrótce wypływaliśmy z Hamburga.
Objawiało się to czasem dość zabawnie. Drugi mechanik na przykład, o któ-rego nabytych kwalifikacjach historia milczy w “podbramko-wych” sytuacjach oświadczał po prostu – I’m not inteligent enough ( nie jestem wystarczająco mądry / inteligentny ) i rozkładał ręce… I tak zresztą wkrótce podążył śladami starszego oficera, który znalazł doskonałą pracę na lądzie – sianie trawy w olbrzymich parkach Londynu. Czas było przeżyć następne epizody… Chłopcy jednak trzymali fason. Spoglądając z pew-nym zdziwieniem na mnie i kapitana jako “przypisanych morzu” wieczorem, podczas postoju w porcie, wyruszali tłumnie do pubu. Ubrani byli przeważnie elegancko i dość cienko – koszulki z krótkimi rękawami w zimie nie należały do rzadkości. Na moje pytanie czemu u licha nie ubiorą się porządnie (cieplej) – często zieloni z zimna odpowiadali dumnie – I’m British… (Jestem Brytyjczykiem) Hm… przyjmowałem to z mieszanymi uczuciami jak również fakt, że pod koniec tygodnia zwykle przychodzili po pożyczkę. Kapitan, miły i wesoły człowiek wtajemniczał mnie w tę “brytyjskość” jeszcze bardziej.
- Pamiętaj – mówił – the British mentality is to keep someone on the arm’s length… co znaczyło mniej więcej, że cechą mentalności Brytyjczyka jest utrzymanie dystansu w stosunku do innych. Nie było w tym być może nic złego. My, Słowianie, zwykliśmy się dość szybko ze wszystkimi bratać i tu napo-tykaliśmy niejedno rozczarowanie… Tak czy owak wyjaśniało to wzajemne stosunki. Kiedy spotkaliśmy się po latach bynajmniej nie padliśmy sobie w objęcia, jakkolwiek wzajemna sympatia przetrwała próbę czasu. Pomny przestrogi podałem Rogerowi rękę… i to wystarczyło.
Nasz kapitan, człowiek poczciwy, a przeświadczony – być może bezwiednie – o wyższości “British” nad resztą tego świata próbował mnie dalej w tę “brytyjskość” wciągać. Chwała mu za to zwłaszcza, że dotyczyło to jasnych stron tej nacji która, jak wszystkie na świecie także ciemne strony posiada. Była to na przykład nauka języka. Kapitan postanowił, że doprowadzi do sytuacji, w której będę się wysławiał w języku angielskim z akcentem hrabstwa Kent. Pochodził on był właśnie z tego rejonu Anglii i nieodmiennie utrzymywał, że stąd rekrutuje się większość spikerów BBC. Obawiam się jednak, że natrafił na dość opornego słuchacza. Kiedy cierpliwie tłumaczył, na przykład, prawidłową wymowę słowa ”area” (teren) rozkładając to na trzy części – “air – re – a” był całkiem zadowolony z tego, co ode mnie usłyszał. Za chwilę jednak, kiedy ponownie wymawiałem to słowo w to-nacji, jak mi się zdawało, identycznej machał ręką zrezygno-wany. Na pociechę jednak opowiadał wtedy dykteryjkę jak to Szkoci z Anglikami też porozumieć się nie mogli.
autor opowiastek Jerzy Turzański
Czas biegł naprzód i jak to czasem bywa w życiu wysiłki kapitana zostały nieoczekiwanie zweryfikowane przez nieświa-dome niczego “osoby trzecie”. Rolę owej “osoby trzeciej” pełnił zresztą oficer policji, ale nie uprzedzajmy wypadków…
Stateczek nasz jak wspomniałem zawijał także od czasu do czasu na kontynent i kiedyś, płynąc ciągle wzdłuż brzegu, dopłynęliśmy do Hamburga. Nie był to port lubiany przez takie statki jak nasz, a i taki statek nie był zbyt chętnie w Hamburgu przyjmowany. Mógł sprawiać rozliczne kłopoty; nie posiadał niektórych, dawno już stosowanych urządzeń i sytuacja mogła być kłopotliwa dla obu stron. Z przyczyn, których już nie pamiętam postawiono nas “ w odstawkę” gdzieś w szarym końcu tego olbrzymiego portu. Wściekłość kapitana nie miała granic: on miałby wieczorem nie pójść do pubu? Tak długo wydzwaniał i męczył UKF-kę aż wreszcie, jakimś cudem wyrażono zgodę na nasz postój przy nabrzeżu jednej z dzielnic Hamburga – Altony. Do pubu było niedaleko i pod tym względem wszystko było w porządku. Inne okolicz-ności jakby sprzysięgły się przeciw nam: ścisnął potężny mróz, rury zamarzły i wody na statku zabrakło. Trzeba bowiem wiedzieć, że był to statek przystosowany do łagodnego angielskiego klimatu. Nie miał pomp hydroforowych, a woda na potrzeby statkowe spływała pod własnym ciężarem z umieszczonych na górnym pokładzie zbiorników uzupełnianych co kilka dni. Zamarzły i one jak również ruro-ciąg przeciwpożarowy na pokładzie rozsadzony przez lód. Jakoś musieliśmy to wszystko łatać i odmrażać. A postój, jak na złość, przedłużał się. Podsłuchałem nawet rozmowę dwóch zdaje się celników: - jak długo jeszcze ci brudni Anglicy będą nam zanieczyszczać nasz piękny port… Jako żywo, żadne zanieczyszczenie nie nastąpiło, i na statku był porzą-dek… Wyrażone w tej opinii niemiecko – angielskie animozje słabą stanowiły pociechę na wspomnienie naszych, polsko – niemieckich nieporozumień. Ale okazało się, że nie wszędzie do głosu dochodzą jedynie antagonizmy, co należy opty-mistycznie podkreślić. Pewnego dnia mieliśmy wizytę niemieckiej policji wodnej – Wasserschutzpolizei. Rutynowa kontrola statku, a przede wszystkim tzw. książki olejowej – wpisów dotyczących pobierania paliwa, zawartości ścieków w zbiornikach itp. W tym właśnie celu – okazania tej książki – wezwał mnie kapitan. Byłem zajęty na dole w maszynowni i do salonu kapitana wszedłem w roboczym kombinezonie. Na fotelu obok kapitana siedział oficer policji z filiżanką kawy zajęty miłą, jak się wydawało, rozmową z kapitanem w języku angielskim. Kapitan zapytał mnie o coś, ja odpowiedziałem i przez chwilę rozmawialiśmy nie zwracając uwagi na Niemca. Kiedy już miałem wychodzić policjant uśmiechnął się i zagadnął:
- Piękna, stara Anglia… Tradycja, solidność, królowa… Po akcencie poznaję, że chief również pochodzi z Kent? – zwrócił się do kapitana. Kapitan popatrzył na mnie. Ten niemiecki policjant był niewątpliwie ciekawym przypadkiem typowego anglofila – zakochanego w Anglii i we wszystkim, co angielskie. Stanowiło to miłą niespodziankę zważywszy na poprzednio zasłyszane opinie. Był przy tym jednak dosyć pewny siebie, po prostu lubił mieć rację. A ja Anglikiem nie byłem. Powiedziałem po niemiecku:
- Nie pochodzę z Kent… Na twarzy policjanta odbiło się zaskoczenie. – Skąd w takim razie chief pochodzi? – zwrócił się do kapitana. – Z Polski – odpowiedział spokojnie kapitan. Kształt ust naszego policjanta przybrał obraz dobrze zaokrąglonej litery O. Dłoń unosząca filiżankę z kawą zawisła w powietrzu… Wymknąłem się z salonu. Obaj z kapitanem mieliśmy nadzieję, że ten zabawny incydent nie wpłynie na pogorszenie stosunków angielsko – niemiecko – polskich. Zresztą już wkrótce wypływaliśmy z Hamburga.