Z dziennika szalonego mechanika Najpierw było wyjście ze Szczecina. A jeszcze wcześniej przyjęcie. Od jakiegoś czasu mianowicie pracę w WSM przeplatałem rejsami na norweskim tysiąctonowym stateczku.
Kapitan – właściciel chyba mnie polubił, bo któregoś razu otrzymałem od niego zaproszenie na kolację do hotelu REDA wraz z małżonką. Zapachniało mi to od razu interesami i… kłopotami w jakie tenże uprzejmy kapitan mógł mnie wpakować.. Od kolegi, który w tym czasie na statku pływał dowiedziałem się, że stan siłowni jest zły, mechanicy sobie nie radzą i nasz kapitan postanowił znowu zwerbować mnie. A zabrał się do tego z należytą oprawą: wprawdzie w ówczesnych czasach na skutek relacji dolar – złotówka taka kolacja kosztowała go bardzo mało, to jednak sposób załatwienia sprawy wydawał się z wszech miar dyplomatyczny. I cóż mi to szkodziło? Moja małżonka była zachwycona. Kolega przestrzegł mnie, że od razu będziemy ostro pili i w pewnym momencie padnie propozycja. Zobaczymy… Ponieważ ostre picie nie było nigdy moją domeną rachuby kapitana nieco zawiodły, ale i tak propozycja (pracy) padła. A trzeba wiedzieć, że wtedy pracowałem w WSM i nie spieszyło mi się zbytnio do (statkowych) kłopotów, a i dotychczasowe wynagrodzenie pozostawiało sporo do życzenia. Tak więc odpowiedziałem, że mogę rozważyć ponowne podjęcie pracy na tym statku, ale za 500 dolarów więcej. Tu kapitan zakrztusił się łososiem i zaczął negocjować, ale byłem nieugięty. Bo jak nie, to nie!
Cóż, wiedziałem, że pakuję się w kłopoty, ale przynajmniej nie za darmo… Kapitan, jak to Norweg, dotrzymał słowa i przyjechałem na statek. Statek stał w Szczecinie i był w permanentnym blackoucie to znaczy było ciemno, zimno (chociaż do domu jeszcze niedaleko). Jakoś powoli ( z pomocą zaprzyjaźnionego mechanika) udało się to wszystko odblokować, uruchomić agregaty, zapalić światło i przygotować silnik główny do startu. Pilot był już na burcie i zaczęliśmy płynąć Przekopem Mieleńskim w stronę Zalewu i Świnoujścia. Za chwilę dano „całą naprzód” i kiedy rzuciłem okiem na wskazania pirometrów zatkało mnie. Temperatura gazów wydechowych osiągnęła 600 stopni! Stoop, zwolnić!! -krzyczałem do telefonu. Zwolnili i pobiegłem na mostek. Tu teraz tak mamy – stwierdził kapitan – inaczej nie ma szybkości… Ale mnie również wydaje się, że chyba coś tu nie gra… Ładne kwiatki – pomyślałem. Jakoś płynęliśmy, o wiele wolniej oczywiście, a ja uzgadniałem z kapitanem dalsze postępowanie. – Tu ja sam nic nie zdziałam – przekonywałem go – tu potrzebna jest stocznia! – Stocznia? – zdziwił się. O mało nie powiedział, że myślał że jedna kolacja wystarczy… I tak jakoś, korzystając z wyjątkowo spokojnego morza dopchaliśmy się aż do Frederikshavn w Danii. Tam pan kapitan zamierzał zweryfikować moje ponure wnioski. Rzeczywiście przyszło dwóch panów z miejscowej stoczni i drobiazgowo siłownię zbadali. – No i co? – zapytał kapitan. – Aa, nic – odpowiedziałem. - Popatrz na nich… Mechanicy patrzyli na silnik i trzymali się za głowy. – Oni mówią – wyjaśniłem zszokowanemu kapitanowi zanim sam z nimi porozmawiał – że to cud że tutaj dojechaliśmy…
Sprawy więc nabrały tempa i kapitan oswoił się jakoś z myślą o remoncie. Zwrócił się do mnie – zrób co możesz (może też być cud), żebyśmy dojechali na stocznię w Grimstad! Tylko tam jestem w stanie coś tu zrobić!
No cóż. Nawet nie wspomniał o podwyżce, jaką mi przyznał. A Grimstad leżało naprzeciw Frederikshavn, na „drugim brzegu” cieśniny Skagerrak już w Norwegii. – Jakoś się prześliźniemy – pomyślałem. Poczekamy na dobrą pogodę… Teraz w końcu już mogę dyktować warunki… I tak zrobiliśmy. Z ładunkiem tysiąca ton węgla ze Szczecina, który mieliśmy zawieźć do Szkocji przycumowaliśmy w stoczni w Grimstad. Trzeba było zweryfikować nasze potrzeby i stanęło na tym, że robimy porządny remont silnika głównego. A turbina? – Była w tym roku remontowana – pospieszył z wyjaśnieniem kapitan. Tak więc zabrano się za remont silnika. Wszystkie decyzje były na mojej głowie jak gdyby 500 dolarów zamierzało się zwielokrotnić… To nie nastąpiło, trafiłem jedynie na krótko do szpitala w pobliskim Egersundzie na skutek przepracowania i użerania się ze stoczniowcami. I wreszcie, po trzech(!) tygodniach postoju na stoczni nadszedł ten dzień. Statek skierował się w stronę Szkocji. Powoli zwiększaliśmy prędkość by osiągnąć „cała naprzód” Rzuciłem okiem na pirometry. 600! 600 stopni!! Staać, staać, zwolnić!! – wrzeszczałem przez telefon. Zawróciliśmy do stoczni. Rozpoczęły się trudne rozmowy. Przebieg prac, pieniądze…
Wszystko było w porządku. A…. turbina? - zapytał wreszcie główny majster. - Mówił pan kapitan, że wyremontowana.
Kapitan zrobił się blady, zielony, żółty… Ja nie wiedziałem – wyjąkał – że to takie ważne… Była remontowana, ale dwa lata temu… Teraz sprawy poszły już szybko. Za dwa dni płynęliśmy do Szkocji. Temperatury były w normie. W Peter Head kapitan zaprosił mnie na drinka do tego samego pubu, gdzie już kiedyś przywiezionym węglem w kominku podpalaliśmy. – Wiesz, chief - powiedział – nie miej do mnie żalu. Ja się na tym nie znam… Nie chciałem wydawać tak dużo pieniędzy… Ale teraz już zawsze będę wierzył w to co mówisz!
W sumie nie miałem do niego pretensji. Było, minęło. Nawet się miło wspominamy. Ale zbyt długo już u niego nie chciałem pracować.
Cóż, wiedziałem, że pakuję się w kłopoty, ale przynajmniej nie za darmo… Kapitan, jak to Norweg, dotrzymał słowa i przyjechałem na statek. Statek stał w Szczecinie i był w permanentnym blackoucie to znaczy było ciemno, zimno (chociaż do domu jeszcze niedaleko). Jakoś powoli ( z pomocą zaprzyjaźnionego mechanika) udało się to wszystko odblokować, uruchomić agregaty, zapalić światło i przygotować silnik główny do startu. Pilot był już na burcie i zaczęliśmy płynąć Przekopem Mieleńskim w stronę Zalewu i Świnoujścia. Za chwilę dano „całą naprzód” i kiedy rzuciłem okiem na wskazania pirometrów zatkało mnie. Temperatura gazów wydechowych osiągnęła 600 stopni! Stoop, zwolnić!! -krzyczałem do telefonu. Zwolnili i pobiegłem na mostek. Tu teraz tak mamy – stwierdził kapitan – inaczej nie ma szybkości… Ale mnie również wydaje się, że chyba coś tu nie gra… Ładne kwiatki – pomyślałem. Jakoś płynęliśmy, o wiele wolniej oczywiście, a ja uzgadniałem z kapitanem dalsze postępowanie. – Tu ja sam nic nie zdziałam – przekonywałem go – tu potrzebna jest stocznia! – Stocznia? – zdziwił się. O mało nie powiedział, że myślał że jedna kolacja wystarczy… I tak jakoś, korzystając z wyjątkowo spokojnego morza dopchaliśmy się aż do Frederikshavn w Danii. Tam pan kapitan zamierzał zweryfikować moje ponure wnioski. Rzeczywiście przyszło dwóch panów z miejscowej stoczni i drobiazgowo siłownię zbadali. – No i co? – zapytał kapitan. – Aa, nic – odpowiedziałem. - Popatrz na nich… Mechanicy patrzyli na silnik i trzymali się za głowy. – Oni mówią – wyjaśniłem zszokowanemu kapitanowi zanim sam z nimi porozmawiał – że to cud że tutaj dojechaliśmy…
Sprawy więc nabrały tempa i kapitan oswoił się jakoś z myślą o remoncie. Zwrócił się do mnie – zrób co możesz (może też być cud), żebyśmy dojechali na stocznię w Grimstad! Tylko tam jestem w stanie coś tu zrobić!
No cóż. Nawet nie wspomniał o podwyżce, jaką mi przyznał. A Grimstad leżało naprzeciw Frederikshavn, na „drugim brzegu” cieśniny Skagerrak już w Norwegii. – Jakoś się prześliźniemy – pomyślałem. Poczekamy na dobrą pogodę… Teraz w końcu już mogę dyktować warunki… I tak zrobiliśmy. Z ładunkiem tysiąca ton węgla ze Szczecina, który mieliśmy zawieźć do Szkocji przycumowaliśmy w stoczni w Grimstad. Trzeba było zweryfikować nasze potrzeby i stanęło na tym, że robimy porządny remont silnika głównego. A turbina? – Była w tym roku remontowana – pospieszył z wyjaśnieniem kapitan. Tak więc zabrano się za remont silnika. Wszystkie decyzje były na mojej głowie jak gdyby 500 dolarów zamierzało się zwielokrotnić… To nie nastąpiło, trafiłem jedynie na krótko do szpitala w pobliskim Egersundzie na skutek przepracowania i użerania się ze stoczniowcami. I wreszcie, po trzech(!) tygodniach postoju na stoczni nadszedł ten dzień. Statek skierował się w stronę Szkocji. Powoli zwiększaliśmy prędkość by osiągnąć „cała naprzód” Rzuciłem okiem na pirometry. 600! 600 stopni!! Staać, staać, zwolnić!! – wrzeszczałem przez telefon. Zawróciliśmy do stoczni. Rozpoczęły się trudne rozmowy. Przebieg prac, pieniądze…
Wszystko było w porządku. A…. turbina? - zapytał wreszcie główny majster. - Mówił pan kapitan, że wyremontowana.
Kapitan zrobił się blady, zielony, żółty… Ja nie wiedziałem – wyjąkał – że to takie ważne… Była remontowana, ale dwa lata temu… Teraz sprawy poszły już szybko. Za dwa dni płynęliśmy do Szkocji. Temperatury były w normie. W Peter Head kapitan zaprosił mnie na drinka do tego samego pubu, gdzie już kiedyś przywiezionym węglem w kominku podpalaliśmy. – Wiesz, chief - powiedział – nie miej do mnie żalu. Ja się na tym nie znam… Nie chciałem wydawać tak dużo pieniędzy… Ale teraz już zawsze będę wierzył w to co mówisz!
W sumie nie miałem do niego pretensji. Było, minęło. Nawet się miło wspominamy. Ale zbyt długo już u niego nie chciałem pracować.