Pracowałem wtedy na statku niemieckim pod banderą Antiqua – Barbuda z załogą w większości rosyjską. Nas, Polaków, było tam tylko trzech. Współpraca układała się raczej dobrze, głównie z kapitanem który był człowiekiem z otwartą głową.
Inni nasi pobratymcy etniczni miewali czasem kłopoty. I tak kiedy pewnego dnia kiedy przyszedłem na mostek zastałem drugiego oficera, potężnego mężczyznę, tonącego we łzach!
Był tam także kapitan, który przechadzał się nerwowo po mostku i żuł w zaciśniętych zębach jakieś soczyste rosyjskie przek-leństwa. Na mój widok przerwał swój spacer i wypalił:
Wot, smatri – durak! On russkij oficier. Na wachtie stoit, a pianyj kak… Niewazmożna! Nada jewo wybrasit!
Jakoś później kapitan udobruchał się, ale takie przypadki się zdarzały… Narzekał kapitan na swoich rodaków – współpracowników no i musiał czasem po prostu za nich pracować.
Kiedy jednak zawinęliśmy do Petersburga problemów nie było. Członkowie załogi zachowywali się wzorowo, być może także dlatego, że odwiedziły ich rodziny. Kapitan również pochodził z Petersburga i podczas postoju w tym mieście zarządził wolne dla załogi z wyjątkiem normalnych służb. Nam powiedział – ja znaju szto pa polski eto Piotrogród, no bywszyj Leningrad. Oglądajcie, zwiedzajcie – to kawał naszej historii.
Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Zima była sroga, ale zaczęliśmy od od „Aurory”, co opisałem już gdzie indziej. Następnego dnia wybrałem się sam do miasta późnym popołudniem. Stacja metra znajdowała się niedaleko i postanowiłem dojechać do słynnego Newskiego Prospektu i pójść może aż do samego Ermitażu. Wyjście w morze przewidziano na 23,00 miałem więc mnóstwo czasu. Szedłem sobie tą słynną ulicą chłonąc różne wspaniałości i zwiedzając jakieś fantastyczne cerkwie kiedy zadzwonił telefon. Informacja była krótka: - pilot za pół godziny! Turystyczny świat legł w gruzach. Rozpaczliwie rozglądałem się po ruchliwej ulicy. Co robić? Była 18.30 a ja byłem około 30 kilometrów od portu. Nie miałem przy sobie prawie wcale rosyjskich pieniędzy! Cóż, trzeba działać! Po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłem taksówkę. Pobiegłem tam i wsiadłem do samochodu. Zapytałem kierowcy, czy zawiózłby mnie do portu, a zapłacę mu po dostaniu się na statek? Tak go jakoś „zabajtlowałem” moją szkolną ruszczyzną, że zgodził się mnie tam zawieźć. Okazało się później, że to też była dla niego okazja, ale o tym za chwilę. Ruszyliśmy więc.
Miałem szanse! Kiedy już zgodnie ponarzekaliśmy na rzeczywistość zapytał, czy mam może przy sobie jakieś inne pieniądze. Okazało się, że mam 100 złotych w dwóch pięćdziesiątkach. Po drodze był kantor wymiany praktycznie wszystkich walut świata i tam zmieniłem złotówki na ruble ku uciesze kierowcy i mojej. Co prawda wymieniłem tylko 50 zł ale otrzymałem za to około siedemset rubli co powinno, jak wiedziałem z nawiązką starczyć na opłacenie kursu. Jechaliśmy i jechaliśmy no i wreszcie dojechaliśmy! Byłem uratowany. Przez to nasze wspólne narzekanie prawie z tym kierowcą zaprzyjaźniliśmy się, kiedy nagle zażądał tysiąca rubli za kurs! Tyle nie miałem i nie spodziewałem się takiej reakcji. Ale jak okazja to okazja! – Wot, smatri – kakoj że bandit! – powiedział kapitan, któremu to później opowiadałem. W końcu dałem kierowcy to pozostałe 50 złotych, co bardzo go ucieszyło. Jakby nie patrzyć, wyratował mnie z opresji! A na nasze, „jewropejskie” ceny i stosunki uważam, że i tak względnie tanio się z tego wykpiłem.
Był tam także kapitan, który przechadzał się nerwowo po mostku i żuł w zaciśniętych zębach jakieś soczyste rosyjskie przek-leństwa. Na mój widok przerwał swój spacer i wypalił:
Wot, smatri – durak! On russkij oficier. Na wachtie stoit, a pianyj kak… Niewazmożna! Nada jewo wybrasit!
Jakoś później kapitan udobruchał się, ale takie przypadki się zdarzały… Narzekał kapitan na swoich rodaków – współpracowników no i musiał czasem po prostu za nich pracować.
Kiedy jednak zawinęliśmy do Petersburga problemów nie było. Członkowie załogi zachowywali się wzorowo, być może także dlatego, że odwiedziły ich rodziny. Kapitan również pochodził z Petersburga i podczas postoju w tym mieście zarządził wolne dla załogi z wyjątkiem normalnych służb. Nam powiedział – ja znaju szto pa polski eto Piotrogród, no bywszyj Leningrad. Oglądajcie, zwiedzajcie – to kawał naszej historii.
Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Zima była sroga, ale zaczęliśmy od od „Aurory”, co opisałem już gdzie indziej. Następnego dnia wybrałem się sam do miasta późnym popołudniem. Stacja metra znajdowała się niedaleko i postanowiłem dojechać do słynnego Newskiego Prospektu i pójść może aż do samego Ermitażu. Wyjście w morze przewidziano na 23,00 miałem więc mnóstwo czasu. Szedłem sobie tą słynną ulicą chłonąc różne wspaniałości i zwiedzając jakieś fantastyczne cerkwie kiedy zadzwonił telefon. Informacja była krótka: - pilot za pół godziny! Turystyczny świat legł w gruzach. Rozpaczliwie rozglądałem się po ruchliwej ulicy. Co robić? Była 18.30 a ja byłem około 30 kilometrów od portu. Nie miałem przy sobie prawie wcale rosyjskich pieniędzy! Cóż, trzeba działać! Po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłem taksówkę. Pobiegłem tam i wsiadłem do samochodu. Zapytałem kierowcy, czy zawiózłby mnie do portu, a zapłacę mu po dostaniu się na statek? Tak go jakoś „zabajtlowałem” moją szkolną ruszczyzną, że zgodził się mnie tam zawieźć. Okazało się później, że to też była dla niego okazja, ale o tym za chwilę. Ruszyliśmy więc.
Miałem szanse! Kiedy już zgodnie ponarzekaliśmy na rzeczywistość zapytał, czy mam może przy sobie jakieś inne pieniądze. Okazało się, że mam 100 złotych w dwóch pięćdziesiątkach. Po drodze był kantor wymiany praktycznie wszystkich walut świata i tam zmieniłem złotówki na ruble ku uciesze kierowcy i mojej. Co prawda wymieniłem tylko 50 zł ale otrzymałem za to około siedemset rubli co powinno, jak wiedziałem z nawiązką starczyć na opłacenie kursu. Jechaliśmy i jechaliśmy no i wreszcie dojechaliśmy! Byłem uratowany. Przez to nasze wspólne narzekanie prawie z tym kierowcą zaprzyjaźniliśmy się, kiedy nagle zażądał tysiąca rubli za kurs! Tyle nie miałem i nie spodziewałem się takiej reakcji. Ale jak okazja to okazja! – Wot, smatri – kakoj że bandit! – powiedział kapitan, któremu to później opowiadałem. W końcu dałem kierowcy to pozostałe 50 złotych, co bardzo go ucieszyło. Jakby nie patrzyć, wyratował mnie z opresji! A na nasze, „jewropejskie” ceny i stosunki uważam, że i tak względnie tanio się z tego wykpiłem.