W małym miasteczku Corleone uczepionym do skalistych zrębów dzikich gór Sycylii króluje omerta i vendetta. Pierwsza zakazuje dzielić się posiadanymi wiadomościami z jakąkolwiek władzą, a druga nakazuje zmywać zniewagę krwią.
Tak przynajmniej twierdził Mario Puzo w swych słynnych książkach Ojciec Chrzestny i Sycylijczyk. Z pewnością tak kiedyś było. A dzisiaj? Niedawno przeczytałem w gazecie, że niejaki Francis Coppola z Corleone (imiennik słynnego reżysera) został zatrzymany pod zarzutem morderstwa i udziału w przestępczości zorganizowanej.
Oczywiście zbieżność nazwisk przypadkowa, ale czy miejsce również? Przestępczość zorganizowana istnieje oczywiście wszędzie. Na Sycylii otacza ją legenda. Kiedyś będąc w Neapolu zostałem zapytany, jak znajduję Neapol, a jak Sycylię? Czy jest coś, co utkwiło mi w pamięci? – Oczywiście, odpowiedziałem – na Sycylii działa, o ile wiem, Cosa Nostra, a w Neapolu Camorra... Nie była to, być może, najszczęśliwsza odpowiedź, jako że mafia włoska w różnych jej odmianach jest aktywna po dziś dzień. A jak jest gdzie indziej? Na zachód od Sycylii leżą na Morzu Śródziemnym dwie duże wyspy – Sardynia i Korsyka. Korsyką zajmować się tu nie będziemy, jako że należy ona do Francji, a my zajęliśmy się Italią. Nie mam też pojęcia, jak to jest z bandytyzmem na Korsyce. Wiadomo, że pochodził stamtąd pewien osobnik który, kiedy już zawładnął połową Europy, został tak właśnie określony przez jego niezwyciężonych przeciwników – Anglików. Zdaje się to także potwierdzać przebieg pewnej audiencji, podczas której Bonaparte (po włosku buonaparte – większa część) wykrzyknął wzburzony do delegacji z Korsyki:
- Tutti Corsicani somo banditi! (wszyscy Korsykanie to bandyci)
- No tutti, sire, ma buonaparte!(nie wszyscy, panie, tylko większa część) - odpowiedziała pokornie delegacja.
Pora więc zbadać Sardynię! We wczesnych latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku – słowo daję, jak ten czas leci - statek na którym pływałem miał za zadanie przewieźć blachę z huty z Sardynii właśnie do stoczni na południowym wybrzeżu Francji. Zatrzymaliśmy się obok małej miejscowości San Antioco na południowo – zachodnim cyplu wyspy. Do stolicy – Cagliari było stąd około 80 kilometrów. Postój miał trwać tydzień, blachy ładowano prosto z magazynu producenta. Małe miasteczko San Antioco wyglądało jakby „żywcem” wyjęte z powieści Mario Puzo. Na posadzonych wzdłuż ulic drzewach rosły cytryny i pomarańcze. Inne właśnie kwitły. Senni staruszkowie w czerni wygrzewali się w słońcu siedząc na ławeczkach. Zaułkami przemykały bezpańskie, ale przyjaźnie nastawione psy i wszędzie na sznurach suszyło się pranie. Przed kafejkami stały grupki młodzieży, elegancko ubranych młodych chłopaków najwyraźniej nie wiedzących co począć z nadmiarem wolnego czasu. Dziewcząt nie było widać. Czasem przejechał jakiś Fiacik. Czas jakby się tu zatrzymał; zewsząd wyzierała wszechobecna senność dalekiej prowincji.
Szedłem właśnie chodnikiem przyglądając się zwisającym zza płotu cytrynom, kiedy usłyszałem dźwięk rozrusznika jakiegoś samochodu. Ktoś w małym Mini Morrisie bezskutecznie usiłował uruchomić silnik. Wiedziony jakimś impulsem podszedłem i popchnąłem go. Kierowca od razu zorientował się, w czym rzecz, włączył „dwójkę” i radosny warkot silnika rozległ się na ulicy. Szedłem sobie spokojnie dalej, kiedy nagle Mini zahamował przy mnie z piskiem i otworzyły się drzwi. – Wskakuj – krzyknął młody chłopak, co pomimo bariery językowej zrozumiałem od razu. – Giulio – przedstawił się – Barco? (na statek) – Si! I Mini wystartował z rykiem jako że był specjalnie wzmocniony. Na statku przy pomocy whisky and soda ugruntowaliśmy przyjaźń. Jeden z naszych znał hiszpański, co ułatwiło nam porozumiewanie się z nowo poznanym kolegą. On oczywiście nie znał innego – poza włoskim – języka, a nas nieodmiennie nazywał – Americano – bo wielki świat, który reprezentowaliśmy skądś tam w końcu przyjechawszy – kojarzył mu się z Ameryką. Gulio był niegłupi i opowiadał ciekawe rzeczy. Przede wszystkim był wykształcony – ukończył mianowicie zasadniczą szkołę wodociągów i kanalizacji, co pozwoliło mu znaleźć pracę – opiekował się węzłami wodno - kanalizacyjnymi sąsiednich miasteczek. Objeżdżał je wszystkie dwa razy w tygodniu, co dawało mu niezłe (jak na tę senną rzeczywistość) pieniądze i dużo wolnego czasu. Z pogardą opowiadał o swoich wyelegantowanych rówieśnikach spod kafejek. Tłumaczył, że są zbyt leniwi, żeby ukończyć jakąkolwiek szkołę, a i po prostu zabrać się do jakiejś pracy. I tak wygląda (1971) południe Włoch, mówił. Bieda, bezrobocie, słońce, wino – czytaj – totalne lenistwo. Ci wszyscy jego rówieśnicy mu zazdroszczą, ale żeby ruszyć palcem – co to, to nie! A jego stać na własny samochód... Ale ja się stąd wyrwę – mówił, zapalając się coraz bardziej – do – Ameryki!... Próbowaliśmy mu to wyperswadować, ale nie chciał słuchać i zabierał nas na wycieczki swoim Mini. Tu jeszcze jest ciągle jak w dziewiętnastym wieku – przekonywał. Dziewczyny są pilnowane – najpierw ślub, a zanim do tego dojdzie pilnują cię wszystkie ich ciotki jak, nie przymierzając Michela Corleone na Sycylii przed jego ślubem z Apolonią (Ojciec Chrzestny). I rzeczywiście. W pewną sobotę wybraliśmy się do większego miasteczka, gdzie młodzież zbierała się na miejscowej promenadzie. Okazało się, że chodzą tam karnie dookoła klombu osobno dziewczęta, osobno chłopcy. Jeżeli jakiejś parze uda się skojarzyć i wymknąć z zaklętego kręgu można być pewnym, że na czarno ubrane ciotki ich wytropią. Pochodziliśmy tak trochę, ale nie widząc w tym większego sensu zadecydowaliśmy odwiedzić dyskotekę. Była, a jakże! Do 21.00. Potem (zapewne) paciorek i spać! – A nie mówiłem – śmiał się Gulio. – A wy się dziwicie, że chciałbym się stąd wyrwać! Wieczorami chodziliśmy też do kina. Przeważnie grano tam włoskie westerny, których podobno nakręcono o wiele więcej niż amerykańskich. Sceneria ponura – skały i góry – nie różniła się niczym od krajobrazu, jaki roztaczał się przed nami po wyjściu z kina. A może tam też siedzą jacyś bandyci? – myśleliśmy podekscytowani. Miało się to niedługo wyjaśnić. Kiedyś Giulio zaproponował wyprawę do stolicy wyspy – Cagliari. Oczywiście przystaliśmy na to z ochotą. Była jednak pewna trudność. Wyprawa musiała mieć akceptację miejscowych władz. Załatwiono to w ten sposób, że po prostu dołączył do nas inny młody chłopak – jak się nieoficjalnie okazało pracownik policji czy wywiadu – z którym również zaraz zaprzyjaźniliśmy się. No i mieliśmy obstawę co nas akurat mało obchodziło, ale widocznie władze – tak. Zresztą niedługo mina nam zrzedła. Jechaliśmy sobie małym Mini drąc się wniebogłosy kiedy nagle zatrzymał nas patrol karabinierów. Tu żartów nie było. Na drodze położono dwie kolczatki, przy nich funkcjonariusze z bronią gotową do strzału. My – z samochodu – plackiem na maskę z rękami do góry i sprawne poszukiwanie broni. Od kontroli odstąpiono po ustaleniu personaliów naszego opiekuna. Wyjaśnił nam potem, że właśnie trwa akcja poszukiwania bandytów – teraz powiedzielibyśmy – terrorystów w związku z jakimś porwaniem. Ale, jak dodał z uśmiechem – tu na tej wyspie ciągle jest jakaś akcja. Mieliśmy potem jeszcze ze trzy takie kontrole. To zdecydowanie uatrakcyjniło naszą podróż. Odwiedziliśmy jeszcze wojskową bazę w górach, to znaczy nasz opiekun, my staliśmy poza ogrodzeniem. Cagliari było ciekawym miastem, ale my – z racji wieku bardziej rozglądaliśmy się za przedstawicielkami płci pięknej, które okazały się tutaj niestety, dość szpetne. Wracaliśmy szosą położoną w szerokiej dolinie między ponurymi górami. Podekscytowani spytaliśmy naszego cicerone – Giulio, są tu może jacyś bandyci w tych górach po prawej stronie? – Tu, bandyci? – zdziwił się. Jacy bandyci! Oni są w tych górach po lewej! Trochę nas zatkało, a Giulio cierpliwie wyjaśniał. – Tu, widzicie, od kilku lat na przykład przebywa pewien nauczyciel. Ogólnie szanowany człowiek. Zabił już dwudziestu policjantów. Był w pewnej wiosce nauczycielem, kiedy policjanci zastrzelili kogoś z rodziny. Nieważne, dlaczego. Ważne, że rodzina na mściciela wyznaczyła właśnie jego. Musiał więc porzucić swój zawód i udać się w góry by polować na policjantów. Inaczej sam zastałby upolowany. Vendetta... Policja go nie wytropi, bo nikt nie puści pary z ust. Omerta... Zrobiło nam się nijako słysząc takie rzeczy opowiedziane na poważnie i o czasach teraźniejszych, a nie z książek Mario Puzo... Widać ta Sycylia jednak nie jest tak daleko...
Wszystko jednak dobre co się dobrze kończy. Niedługo znowu byliśmy w morzu... Tam, na wyspie, został Giulio ze swoimi problemami. Czy wyrwie się kiedyś do Ameryki? Bo my, jakby na to nie patrzeć, byliśmy już ciut bliżej...
Oczywiście zbieżność nazwisk przypadkowa, ale czy miejsce również? Przestępczość zorganizowana istnieje oczywiście wszędzie. Na Sycylii otacza ją legenda. Kiedyś będąc w Neapolu zostałem zapytany, jak znajduję Neapol, a jak Sycylię? Czy jest coś, co utkwiło mi w pamięci? – Oczywiście, odpowiedziałem – na Sycylii działa, o ile wiem, Cosa Nostra, a w Neapolu Camorra... Nie była to, być może, najszczęśliwsza odpowiedź, jako że mafia włoska w różnych jej odmianach jest aktywna po dziś dzień. A jak jest gdzie indziej? Na zachód od Sycylii leżą na Morzu Śródziemnym dwie duże wyspy – Sardynia i Korsyka. Korsyką zajmować się tu nie będziemy, jako że należy ona do Francji, a my zajęliśmy się Italią. Nie mam też pojęcia, jak to jest z bandytyzmem na Korsyce. Wiadomo, że pochodził stamtąd pewien osobnik który, kiedy już zawładnął połową Europy, został tak właśnie określony przez jego niezwyciężonych przeciwników – Anglików. Zdaje się to także potwierdzać przebieg pewnej audiencji, podczas której Bonaparte (po włosku buonaparte – większa część) wykrzyknął wzburzony do delegacji z Korsyki:
- Tutti Corsicani somo banditi! (wszyscy Korsykanie to bandyci)
- No tutti, sire, ma buonaparte!(nie wszyscy, panie, tylko większa część) - odpowiedziała pokornie delegacja.
Pora więc zbadać Sardynię! We wczesnych latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku – słowo daję, jak ten czas leci - statek na którym pływałem miał za zadanie przewieźć blachę z huty z Sardynii właśnie do stoczni na południowym wybrzeżu Francji. Zatrzymaliśmy się obok małej miejscowości San Antioco na południowo – zachodnim cyplu wyspy. Do stolicy – Cagliari było stąd około 80 kilometrów. Postój miał trwać tydzień, blachy ładowano prosto z magazynu producenta. Małe miasteczko San Antioco wyglądało jakby „żywcem” wyjęte z powieści Mario Puzo. Na posadzonych wzdłuż ulic drzewach rosły cytryny i pomarańcze. Inne właśnie kwitły. Senni staruszkowie w czerni wygrzewali się w słońcu siedząc na ławeczkach. Zaułkami przemykały bezpańskie, ale przyjaźnie nastawione psy i wszędzie na sznurach suszyło się pranie. Przed kafejkami stały grupki młodzieży, elegancko ubranych młodych chłopaków najwyraźniej nie wiedzących co począć z nadmiarem wolnego czasu. Dziewcząt nie było widać. Czasem przejechał jakiś Fiacik. Czas jakby się tu zatrzymał; zewsząd wyzierała wszechobecna senność dalekiej prowincji.
Szedłem właśnie chodnikiem przyglądając się zwisającym zza płotu cytrynom, kiedy usłyszałem dźwięk rozrusznika jakiegoś samochodu. Ktoś w małym Mini Morrisie bezskutecznie usiłował uruchomić silnik. Wiedziony jakimś impulsem podszedłem i popchnąłem go. Kierowca od razu zorientował się, w czym rzecz, włączył „dwójkę” i radosny warkot silnika rozległ się na ulicy. Szedłem sobie spokojnie dalej, kiedy nagle Mini zahamował przy mnie z piskiem i otworzyły się drzwi. – Wskakuj – krzyknął młody chłopak, co pomimo bariery językowej zrozumiałem od razu. – Giulio – przedstawił się – Barco? (na statek) – Si! I Mini wystartował z rykiem jako że był specjalnie wzmocniony. Na statku przy pomocy whisky and soda ugruntowaliśmy przyjaźń. Jeden z naszych znał hiszpański, co ułatwiło nam porozumiewanie się z nowo poznanym kolegą. On oczywiście nie znał innego – poza włoskim – języka, a nas nieodmiennie nazywał – Americano – bo wielki świat, który reprezentowaliśmy skądś tam w końcu przyjechawszy – kojarzył mu się z Ameryką. Gulio był niegłupi i opowiadał ciekawe rzeczy. Przede wszystkim był wykształcony – ukończył mianowicie zasadniczą szkołę wodociągów i kanalizacji, co pozwoliło mu znaleźć pracę – opiekował się węzłami wodno - kanalizacyjnymi sąsiednich miasteczek. Objeżdżał je wszystkie dwa razy w tygodniu, co dawało mu niezłe (jak na tę senną rzeczywistość) pieniądze i dużo wolnego czasu. Z pogardą opowiadał o swoich wyelegantowanych rówieśnikach spod kafejek. Tłumaczył, że są zbyt leniwi, żeby ukończyć jakąkolwiek szkołę, a i po prostu zabrać się do jakiejś pracy. I tak wygląda (1971) południe Włoch, mówił. Bieda, bezrobocie, słońce, wino – czytaj – totalne lenistwo. Ci wszyscy jego rówieśnicy mu zazdroszczą, ale żeby ruszyć palcem – co to, to nie! A jego stać na własny samochód... Ale ja się stąd wyrwę – mówił, zapalając się coraz bardziej – do – Ameryki!... Próbowaliśmy mu to wyperswadować, ale nie chciał słuchać i zabierał nas na wycieczki swoim Mini. Tu jeszcze jest ciągle jak w dziewiętnastym wieku – przekonywał. Dziewczyny są pilnowane – najpierw ślub, a zanim do tego dojdzie pilnują cię wszystkie ich ciotki jak, nie przymierzając Michela Corleone na Sycylii przed jego ślubem z Apolonią (Ojciec Chrzestny). I rzeczywiście. W pewną sobotę wybraliśmy się do większego miasteczka, gdzie młodzież zbierała się na miejscowej promenadzie. Okazało się, że chodzą tam karnie dookoła klombu osobno dziewczęta, osobno chłopcy. Jeżeli jakiejś parze uda się skojarzyć i wymknąć z zaklętego kręgu można być pewnym, że na czarno ubrane ciotki ich wytropią. Pochodziliśmy tak trochę, ale nie widząc w tym większego sensu zadecydowaliśmy odwiedzić dyskotekę. Była, a jakże! Do 21.00. Potem (zapewne) paciorek i spać! – A nie mówiłem – śmiał się Gulio. – A wy się dziwicie, że chciałbym się stąd wyrwać! Wieczorami chodziliśmy też do kina. Przeważnie grano tam włoskie westerny, których podobno nakręcono o wiele więcej niż amerykańskich. Sceneria ponura – skały i góry – nie różniła się niczym od krajobrazu, jaki roztaczał się przed nami po wyjściu z kina. A może tam też siedzą jacyś bandyci? – myśleliśmy podekscytowani. Miało się to niedługo wyjaśnić. Kiedyś Giulio zaproponował wyprawę do stolicy wyspy – Cagliari. Oczywiście przystaliśmy na to z ochotą. Była jednak pewna trudność. Wyprawa musiała mieć akceptację miejscowych władz. Załatwiono to w ten sposób, że po prostu dołączył do nas inny młody chłopak – jak się nieoficjalnie okazało pracownik policji czy wywiadu – z którym również zaraz zaprzyjaźniliśmy się. No i mieliśmy obstawę co nas akurat mało obchodziło, ale widocznie władze – tak. Zresztą niedługo mina nam zrzedła. Jechaliśmy sobie małym Mini drąc się wniebogłosy kiedy nagle zatrzymał nas patrol karabinierów. Tu żartów nie było. Na drodze położono dwie kolczatki, przy nich funkcjonariusze z bronią gotową do strzału. My – z samochodu – plackiem na maskę z rękami do góry i sprawne poszukiwanie broni. Od kontroli odstąpiono po ustaleniu personaliów naszego opiekuna. Wyjaśnił nam potem, że właśnie trwa akcja poszukiwania bandytów – teraz powiedzielibyśmy – terrorystów w związku z jakimś porwaniem. Ale, jak dodał z uśmiechem – tu na tej wyspie ciągle jest jakaś akcja. Mieliśmy potem jeszcze ze trzy takie kontrole. To zdecydowanie uatrakcyjniło naszą podróż. Odwiedziliśmy jeszcze wojskową bazę w górach, to znaczy nasz opiekun, my staliśmy poza ogrodzeniem. Cagliari było ciekawym miastem, ale my – z racji wieku bardziej rozglądaliśmy się za przedstawicielkami płci pięknej, które okazały się tutaj niestety, dość szpetne. Wracaliśmy szosą położoną w szerokiej dolinie między ponurymi górami. Podekscytowani spytaliśmy naszego cicerone – Giulio, są tu może jacyś bandyci w tych górach po prawej stronie? – Tu, bandyci? – zdziwił się. Jacy bandyci! Oni są w tych górach po lewej! Trochę nas zatkało, a Giulio cierpliwie wyjaśniał. – Tu, widzicie, od kilku lat na przykład przebywa pewien nauczyciel. Ogólnie szanowany człowiek. Zabił już dwudziestu policjantów. Był w pewnej wiosce nauczycielem, kiedy policjanci zastrzelili kogoś z rodziny. Nieważne, dlaczego. Ważne, że rodzina na mściciela wyznaczyła właśnie jego. Musiał więc porzucić swój zawód i udać się w góry by polować na policjantów. Inaczej sam zastałby upolowany. Vendetta... Policja go nie wytropi, bo nikt nie puści pary z ust. Omerta... Zrobiło nam się nijako słysząc takie rzeczy opowiedziane na poważnie i o czasach teraźniejszych, a nie z książek Mario Puzo... Widać ta Sycylia jednak nie jest tak daleko...
Wszystko jednak dobre co się dobrze kończy. Niedługo znowu byliśmy w morzu... Tam, na wyspie, został Giulio ze swoimi problemami. Czy wyrwie się kiedyś do Ameryki? Bo my, jakby na to nie patrzeć, byliśmy już ciut bliżej...