Płynęliśmy krętą, żółtą rzeką wijącą się wśród niezmierzonych bagien i moczarów. Jak okiem sięgnąć krajobraz był płaski i pozbawiony prawie zupełnie drzew czy pagórków.
To wielki rezerwat przyrody naznaczony sylwetkami setek różnorodnego ptactwa. Były wśród nich także nasze bociany gniazdujące tu na nielicznych wysokich topolach. Miejscowi opowiadają, że te (przeklęte) ptaki nauczyły się wcale do Afryki nie odlatywać i intensywnie żerują tu na miejscu czyniąc spore szkody w zasiewach czy plantacjach ryżu. Prawdę mówiąc nie było tu wcale specjalnie chłodniej niż w sąsiedniej Afryce, a przynajmniej północnej. Był już listopad, a słupek rtęci (czy może już innego czynnika) w termometrze chwilami niepokojąco zbliżał się do trzydziestki! No, oczywiście noce bywały już chłodniejsze, a także opady deszczu uspokajały tę aurę. Niech no jednak tylko zaświeci słońce! W lecie 40 stopni to tutaj norma.
Rzeka jak wspomniałem była żółta, a może żółto szara, chwilami wąska i nie wyglądała zupełnie na szlak dla statków morskich. Do oddalonej o około 80 kilometrów od morza stolicy Andaluzji przypływały jednak całkiem spore statki. Pływy z oceanu docierały daleko w górę rzeki, a na końcu była duża nowoczesna śluza za którą leżał już normalny port. Rzeka o dźwięcznej nazwie Gwadalkiwir przepływała przez miasto i miała jeszcze siłę dopłynąć do Kordowy, następnego dużego miasta. Razem było tego coś 600 kilometrów długości! No, ale nas interesowała Sewilla. Według legendy miasto założył Herkules (Nec Hercules contra plures)Za czasów rzymskich był to ważny ośrodek na Półwyspie Iberyjskim.
A teraz? Duże portowe miasto ze wspaniałą katedrą w centrum i stylowymi pałacami a także pięknym parkiem i ogrodem botanicznym. W budowlach zauważało się styl nawiązujący do długoletnich właścicieli miasta – Arabów! Tak, w roku 711 Arabowie podbili Półwysep Iberyjski, a z Andaluzji dali się wykurzyć dopiero w roku 1248 po 537 latach pobytu. Wspaniała katedra katolicka była kiedyś meczetem, a jej słynna wieża – minaretem. Stąd niezwykle ozdobny styl gotycki w jakim została przebudowana. Wewnątrz spoczywa Krzysztof Kolumb snując być może pośmiertne reminiscencje nad marnościami tego świata. Niedaleko na południe od miasta znajduje się cieśnina Gibraltarska, gdzie już tylko krok do lwów i słoni czyli kontynentu afrykańskiego. Gibraltar jak wiadomo pozostaje w rękach brytyjskich. Kilka lat temu król Hiszpanii Juan Carlos (niedawno abdykował) złożył wizytę w parlamencie brytyjskim w Londynie. Prowadzono wtedy kampanię na rzecz przekazania Gibraltaru (wraz ze słynną skałą) Hiszpanii. Prasa brytyjska skomentowała to tak: - wczoraj w parlamencie przemawiał król Hiszpanii Juan Carlos. Mówił coś o przekazywaniu, oddawaniu… coś o Gibraltarze…. Niezupełnie wiemy co miał na myśli, ale Skała była brytyjska, jest brytyjska i będzie brytyjska. Może królowi chodziło o zwrot Andaluzji Arabom…?
Andaluzja to wspaniała kraina nazwana tak od Wandalów, którzy władali nią po Rzymianach. Na szczęście nie zabroniono tu oczywiście walk byków, jak w sąsiedniej Katalonii. No cóż, Katalonia pragnie uniezależnić się od Korony, więc chwyta się różnych pomysłów. W stolicy Andaluzji Sewilli znajduje się oczywiście wspaniała plaza de toros czyli arena walki byków. Nazwiska słynnych toreadorów wciąż są na ustach gawiedzi jak i imiona walecznych byków pochodzących ze znanych hodowli. Drugi fenomen tego hiszpańskiego folkloru to flamenco. Ognisty taniec w którego wykonanie hiszpańskie dziewczyny wkładają całe swoje zaangażowanie. A hiszpańskie dziewczyny? Znamy je przecież chociażby z popularnych szant.
Taak, o tym wszystkim wiedzieliśmy (a może domyślaliśmy się) remontując zawzięcie hydraulikę ładowni naszego statku i już około południa okazało się, że…idziemy! W Sewillę!
Katedra rzeczywiście dech zapierała swoim ogromem. Naprzeciw zamek Cotazar dawał jakieś pojęcie o tych tutaj fortyfikacjach i jakby nie było – walkach. Wokół katedry wąskie stylowe uliczki zapraszały do niezliczonych knajpek i restauracji. W jednej z nich dostrzegłem wypchane popiersie olbrzymiego byka, który zdawał się mówić: – kiedyś to były czasy! Walczyło się… Jak wiemy, niekoniecznie toreador pokonywał byka… Zdarzało się i odwrotnie. Wypiliśmy gdzieś trochę doskonałego wina i naszą uwagę zwrócił jakiś stukot dobiegający z sąsiedniej uliczki przeplatający się ze skocznymi rytmami. Flamenco! I rzeczywiście. Co prawda tylko w wykonaniu ulicznej tancerki ale niezliczone piruety, figury, szelest sukien i przytupywanie a przede wszystkim marsowe czasem obok uśmiechu oblicze tancerki dawało pojęcie o istocie tego „zagadnienia”. Po wspomożeniu ulicznej artystki kilkoma monetami wybraliśmy się na poszukiwanie turystycznego autokaru, który z odkrytym dachem obwoził turystów jak to się odbywa w większości miast w Europie. Z otrzymanego planu wynikało, że musimy najpierw znaleźć słynną Torre de Oro, Złotą Wieżę z 1220 roku położoną nad rzeką. Służyła ta wieża ostatnio, jeżeli można tak powiedzieć, do przechowywania złota przewożonego z hiszpańskich kolonii w Ameryce Południowej w czym, jak wiadomo, dzielnie przeszkadzała Brytyjska Marynarka Wojenna w okresie wojen napoleońskich.
Szliśmy i szliśmy, ale wieży widać nie było. Pozwoliłem więc sobie zagadnąć przechodzącą rezolutną niewiastę mając nadzieję, że nam ją wskaże. – Excuse me, do you speak English? (Przepraszam, czy mówi pani po angielsku?) - spytałem. – Yes, I do! – odpowiedziała z błyskiem w oku. – And I do it very well!
( Mówię, i to dobrze!) Coś takiego! Trochę mnie zatkało. Tu, w Hiszpanii? So where you come from? America?Więcskąd pani pochodzi? Z Ameryki? – I am from Madrid! – Z Madrytu! - odpowiedziała prostując się dumnie. Oczywiście pokazała nam drogę. Kiedy już miała odchodzić powiedziałem: - There is a pitywe cannot go your way…(szkoda, że nie możemy iść z panią) Nie byłaby kobietą, gdyby znowu nie wyprostowała się dumnie z błyskiem w oku i rzekła: - a pity, really! (rzeczywiście szkoda!)
A my wkrótce znaleźliśmy się na statku. Szkoda?
Rzeka jak wspomniałem była żółta, a może żółto szara, chwilami wąska i nie wyglądała zupełnie na szlak dla statków morskich. Do oddalonej o około 80 kilometrów od morza stolicy Andaluzji przypływały jednak całkiem spore statki. Pływy z oceanu docierały daleko w górę rzeki, a na końcu była duża nowoczesna śluza za którą leżał już normalny port. Rzeka o dźwięcznej nazwie Gwadalkiwir przepływała przez miasto i miała jeszcze siłę dopłynąć do Kordowy, następnego dużego miasta. Razem było tego coś 600 kilometrów długości! No, ale nas interesowała Sewilla. Według legendy miasto założył Herkules (Nec Hercules contra plures)Za czasów rzymskich był to ważny ośrodek na Półwyspie Iberyjskim.
A teraz? Duże portowe miasto ze wspaniałą katedrą w centrum i stylowymi pałacami a także pięknym parkiem i ogrodem botanicznym. W budowlach zauważało się styl nawiązujący do długoletnich właścicieli miasta – Arabów! Tak, w roku 711 Arabowie podbili Półwysep Iberyjski, a z Andaluzji dali się wykurzyć dopiero w roku 1248 po 537 latach pobytu. Wspaniała katedra katolicka była kiedyś meczetem, a jej słynna wieża – minaretem. Stąd niezwykle ozdobny styl gotycki w jakim została przebudowana. Wewnątrz spoczywa Krzysztof Kolumb snując być może pośmiertne reminiscencje nad marnościami tego świata. Niedaleko na południe od miasta znajduje się cieśnina Gibraltarska, gdzie już tylko krok do lwów i słoni czyli kontynentu afrykańskiego. Gibraltar jak wiadomo pozostaje w rękach brytyjskich. Kilka lat temu król Hiszpanii Juan Carlos (niedawno abdykował) złożył wizytę w parlamencie brytyjskim w Londynie. Prowadzono wtedy kampanię na rzecz przekazania Gibraltaru (wraz ze słynną skałą) Hiszpanii. Prasa brytyjska skomentowała to tak: - wczoraj w parlamencie przemawiał król Hiszpanii Juan Carlos. Mówił coś o przekazywaniu, oddawaniu… coś o Gibraltarze…. Niezupełnie wiemy co miał na myśli, ale Skała była brytyjska, jest brytyjska i będzie brytyjska. Może królowi chodziło o zwrot Andaluzji Arabom…?
Andaluzja to wspaniała kraina nazwana tak od Wandalów, którzy władali nią po Rzymianach. Na szczęście nie zabroniono tu oczywiście walk byków, jak w sąsiedniej Katalonii. No cóż, Katalonia pragnie uniezależnić się od Korony, więc chwyta się różnych pomysłów. W stolicy Andaluzji Sewilli znajduje się oczywiście wspaniała plaza de toros czyli arena walki byków. Nazwiska słynnych toreadorów wciąż są na ustach gawiedzi jak i imiona walecznych byków pochodzących ze znanych hodowli. Drugi fenomen tego hiszpańskiego folkloru to flamenco. Ognisty taniec w którego wykonanie hiszpańskie dziewczyny wkładają całe swoje zaangażowanie. A hiszpańskie dziewczyny? Znamy je przecież chociażby z popularnych szant.
Taak, o tym wszystkim wiedzieliśmy (a może domyślaliśmy się) remontując zawzięcie hydraulikę ładowni naszego statku i już około południa okazało się, że…idziemy! W Sewillę!
Katedra rzeczywiście dech zapierała swoim ogromem. Naprzeciw zamek Cotazar dawał jakieś pojęcie o tych tutaj fortyfikacjach i jakby nie było – walkach. Wokół katedry wąskie stylowe uliczki zapraszały do niezliczonych knajpek i restauracji. W jednej z nich dostrzegłem wypchane popiersie olbrzymiego byka, który zdawał się mówić: – kiedyś to były czasy! Walczyło się… Jak wiemy, niekoniecznie toreador pokonywał byka… Zdarzało się i odwrotnie. Wypiliśmy gdzieś trochę doskonałego wina i naszą uwagę zwrócił jakiś stukot dobiegający z sąsiedniej uliczki przeplatający się ze skocznymi rytmami. Flamenco! I rzeczywiście. Co prawda tylko w wykonaniu ulicznej tancerki ale niezliczone piruety, figury, szelest sukien i przytupywanie a przede wszystkim marsowe czasem obok uśmiechu oblicze tancerki dawało pojęcie o istocie tego „zagadnienia”. Po wspomożeniu ulicznej artystki kilkoma monetami wybraliśmy się na poszukiwanie turystycznego autokaru, który z odkrytym dachem obwoził turystów jak to się odbywa w większości miast w Europie. Z otrzymanego planu wynikało, że musimy najpierw znaleźć słynną Torre de Oro, Złotą Wieżę z 1220 roku położoną nad rzeką. Służyła ta wieża ostatnio, jeżeli można tak powiedzieć, do przechowywania złota przewożonego z hiszpańskich kolonii w Ameryce Południowej w czym, jak wiadomo, dzielnie przeszkadzała Brytyjska Marynarka Wojenna w okresie wojen napoleońskich.
Szliśmy i szliśmy, ale wieży widać nie było. Pozwoliłem więc sobie zagadnąć przechodzącą rezolutną niewiastę mając nadzieję, że nam ją wskaże. – Excuse me, do you speak English? (Przepraszam, czy mówi pani po angielsku?) - spytałem. – Yes, I do! – odpowiedziała z błyskiem w oku. – And I do it very well!
( Mówię, i to dobrze!) Coś takiego! Trochę mnie zatkało. Tu, w Hiszpanii? So where you come from? America?Więcskąd pani pochodzi? Z Ameryki? – I am from Madrid! – Z Madrytu! - odpowiedziała prostując się dumnie. Oczywiście pokazała nam drogę. Kiedy już miała odchodzić powiedziałem: - There is a pitywe cannot go your way…(szkoda, że nie możemy iść z panią) Nie byłaby kobietą, gdyby znowu nie wyprostowała się dumnie z błyskiem w oku i rzekła: - a pity, really! (rzeczywiście szkoda!)
A my wkrótce znaleźliśmy się na statku. Szkoda?