Życie mechanika okrętowego nie jest usłane różami. Przeważnie właśnie od niego ktoś bez przerwy czegoś chce, wymaga, gani, rzadko pochwali.
Musi zapewnić ciągły ruch statku co inni uważają za oczywiste i kiedy statek płynie, a wszystkie urządzenia pracują normalnie mówi się (i pisze) że tenże mechanik nic zupełnie nie robi.
Tęsknym więc czasem okiem spogląda on w kierunku pracy na lądzie, na przykład biurowej wyobrażając sobie, że tam to dopiero można mieć „luzy”.
Tak się złożyło, że dane mi było zasmakować obydwóch zajęć . Okazało się, że oczywiście każda praca ma swoje plusy i minusy, a o jej uciążliwości lub powodzeniu często decydują ludzie z którymi przyszło nam współpracować.
Kiedyś morze znudziło mi się do cna i postanowiłem zakosztować wspaniałego życie na lądzie co jest raczej normalnym stanem dla osobnika rodzaju ludzkiego. Morze, jak wiadomo, nadaje się dla ryb i bałwanów. Cóż jednak zrobić, kiedy i na lądzie na takie, nazwijmy to bałwanowe przeszkody natrafimy?
Podjąłem więc kiedyś pracę w Szacownej Instytucji także z morzem związanej ale tym razem w charakterze gryzipiórka, czyli po prostu urzędnika. Różnie tam bywało (oczywiście) i z różnymi współpracownikami miałem do czynienia. Z panem Franciszkiem pracowaliśmy „biurko w biurko”. Nie powiem, było nieźle. Minęło siedem miesięcy współpracy, pan Franciszek był błyskotliwy, pracowity i ta współpraca układała się dobrze. Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie (i na niego) wiadomość, że mam zostać szefem naszego działu. Próbowałem protestować, przełożeni byli nieugięci i w końcu pomyślałem – a cóż tam, czemu ma ktoś mnie wydawać polecenia, skoro to ja mogę – komuś? O pana Franciszka akurat byłem spokojny – dał się w końcu poznać przez te siedem miesięcy. Przed naszym dotychczasowym, groźnym szefem czuł należyty respekt. Nasze relacje były oczywiście bardziej swobodne, ale nie sądziłem żeby mogło to mieć wpływ na naszą dalszą współpracę.
Nowa funkcja pochłonęła mnie bez reszty, doszły nowe obowiązki, a także współpraca z ludźmi teraz pod innym nieco „kątem” ale wszystko układało się pomyślnie. Pracy oczywiście było dużo i przekorna wyobraźnia coraz to podsuwała mi wizje przyjemnej (jak to się z daleka wydaje) pracy… mechanika okrętowego.
Któregoś dnia okazało się, że pana Franciszka nie ma w pracy. Jakoś dawaliśmy sobie radę bez niego, a po tygodniu wrócił i przyniósł zwolnienie lekarskie. Wzburzony opowiadał o przeciwnościach losu jakie przyszło mu przezwyciężyć i życie potoczyło się normalnie. Prawie zapomniano o tym zdarzeniu, kiedy pana Franciszka znowu zabrakło. Tym razem zawalił naprawdę poważne sprawy i jego opowieści o przeciwnościach losu poparte odpowiednim dokumentem potraktowałem dość lodowato. Później było już tylko gorzej; wreszcie oświadczyłem, że jeżeli tak ma być, to może niech już w ogóle nie wraca, ale wciąż miałem nadzieje że jakoś to się ułoży. Cóż, nie ułożyło się. Pan Franciszek przepadł, Instytucja zwolniła go dyscyplinarnie, a my w naszym biurze zostaliśmy obłożeni także i jego obowiązkami. Z nieoficjalnych przecieków dowiedzieliś-my się, że wpływ na te wydarzenia miało przemożne przyzwyczajenie o którym zwykło się mówić, że zdarza się najczęściej na morzu…
Minęły trzy miesiące. Słuszna złość jaką odczuwałem wspominając pana Franciszka zaczęła przygasać…
Siedziałem nad zalewającymi mnie papierami prawie marząc o, na przykład, czyszczeniu w zamian wirówki paliwa ciężkie-go… Nie, nie da się tego zrobić na czas. Kolumny cyfr i zestawień (robota pana Franciszka) kłębiły się przed oczami. I nagle… pukanie do drzwi… zjawia się on we własnej osobie!
Wyświeżony, wesolutki – wie pan, pracuję w pewnej instytucji i jestem tu na delegacji… Postanowiłem państwa odwiedzić. Tu rzucił okiem na papiery i moją umęczoną minę. Spoważniał i jakby ważył w sobie jakąś decyzję. Nagle powiedział: - aa, co tam. Mam propozycję. Dzisiaj nie mam już dużo do roboty, noc spędzam w hotelu. Wezmę od pana te dokumenty i na jutro wszystko to panu wyprowadzę. Rano będzie gotowe! Zaniemówiłem. Cóż miałem do stracenia? Jeżeli nawet zniknąby z tymi dokumentami miałem kopie. I tak właśnie kiedyś była to jego robota. Jak tu przepuścić taką okazję?
Następnego dnia pan Franciszek stawił się w biurze z wzorowo wypełnionymi dokumentami. Ciężar spadł mi z serca. Poszliśmy do szefa gdzie pan Franciszek, jak za dawnych czasów, wszystko wyczerpująco zreferował. Po czym uprzejmie pożegnał się i już go nie było. Szef odezwał się – patrz pan jaki bystry. Szkoda chłopa, no nie?
Szkoda!
Autor: St.Mech J.Turzański
Tęsknym więc czasem okiem spogląda on w kierunku pracy na lądzie, na przykład biurowej wyobrażając sobie, że tam to dopiero można mieć „luzy”.
Tak się złożyło, że dane mi było zasmakować obydwóch zajęć . Okazało się, że oczywiście każda praca ma swoje plusy i minusy, a o jej uciążliwości lub powodzeniu często decydują ludzie z którymi przyszło nam współpracować.
Kiedyś morze znudziło mi się do cna i postanowiłem zakosztować wspaniałego życie na lądzie co jest raczej normalnym stanem dla osobnika rodzaju ludzkiego. Morze, jak wiadomo, nadaje się dla ryb i bałwanów. Cóż jednak zrobić, kiedy i na lądzie na takie, nazwijmy to bałwanowe przeszkody natrafimy?
Podjąłem więc kiedyś pracę w Szacownej Instytucji także z morzem związanej ale tym razem w charakterze gryzipiórka, czyli po prostu urzędnika. Różnie tam bywało (oczywiście) i z różnymi współpracownikami miałem do czynienia. Z panem Franciszkiem pracowaliśmy „biurko w biurko”. Nie powiem, było nieźle. Minęło siedem miesięcy współpracy, pan Franciszek był błyskotliwy, pracowity i ta współpraca układała się dobrze. Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie (i na niego) wiadomość, że mam zostać szefem naszego działu. Próbowałem protestować, przełożeni byli nieugięci i w końcu pomyślałem – a cóż tam, czemu ma ktoś mnie wydawać polecenia, skoro to ja mogę – komuś? O pana Franciszka akurat byłem spokojny – dał się w końcu poznać przez te siedem miesięcy. Przed naszym dotychczasowym, groźnym szefem czuł należyty respekt. Nasze relacje były oczywiście bardziej swobodne, ale nie sądziłem żeby mogło to mieć wpływ na naszą dalszą współpracę.
Nowa funkcja pochłonęła mnie bez reszty, doszły nowe obowiązki, a także współpraca z ludźmi teraz pod innym nieco „kątem” ale wszystko układało się pomyślnie. Pracy oczywiście było dużo i przekorna wyobraźnia coraz to podsuwała mi wizje przyjemnej (jak to się z daleka wydaje) pracy… mechanika okrętowego.
Któregoś dnia okazało się, że pana Franciszka nie ma w pracy. Jakoś dawaliśmy sobie radę bez niego, a po tygodniu wrócił i przyniósł zwolnienie lekarskie. Wzburzony opowiadał o przeciwnościach losu jakie przyszło mu przezwyciężyć i życie potoczyło się normalnie. Prawie zapomniano o tym zdarzeniu, kiedy pana Franciszka znowu zabrakło. Tym razem zawalił naprawdę poważne sprawy i jego opowieści o przeciwnościach losu poparte odpowiednim dokumentem potraktowałem dość lodowato. Później było już tylko gorzej; wreszcie oświadczyłem, że jeżeli tak ma być, to może niech już w ogóle nie wraca, ale wciąż miałem nadzieje że jakoś to się ułoży. Cóż, nie ułożyło się. Pan Franciszek przepadł, Instytucja zwolniła go dyscyplinarnie, a my w naszym biurze zostaliśmy obłożeni także i jego obowiązkami. Z nieoficjalnych przecieków dowiedzieliś-my się, że wpływ na te wydarzenia miało przemożne przyzwyczajenie o którym zwykło się mówić, że zdarza się najczęściej na morzu…
Minęły trzy miesiące. Słuszna złość jaką odczuwałem wspominając pana Franciszka zaczęła przygasać…
Siedziałem nad zalewającymi mnie papierami prawie marząc o, na przykład, czyszczeniu w zamian wirówki paliwa ciężkie-go… Nie, nie da się tego zrobić na czas. Kolumny cyfr i zestawień (robota pana Franciszka) kłębiły się przed oczami. I nagle… pukanie do drzwi… zjawia się on we własnej osobie!
Wyświeżony, wesolutki – wie pan, pracuję w pewnej instytucji i jestem tu na delegacji… Postanowiłem państwa odwiedzić. Tu rzucił okiem na papiery i moją umęczoną minę. Spoważniał i jakby ważył w sobie jakąś decyzję. Nagle powiedział: - aa, co tam. Mam propozycję. Dzisiaj nie mam już dużo do roboty, noc spędzam w hotelu. Wezmę od pana te dokumenty i na jutro wszystko to panu wyprowadzę. Rano będzie gotowe! Zaniemówiłem. Cóż miałem do stracenia? Jeżeli nawet zniknąby z tymi dokumentami miałem kopie. I tak właśnie kiedyś była to jego robota. Jak tu przepuścić taką okazję?
Następnego dnia pan Franciszek stawił się w biurze z wzorowo wypełnionymi dokumentami. Ciężar spadł mi z serca. Poszliśmy do szefa gdzie pan Franciszek, jak za dawnych czasów, wszystko wyczerpująco zreferował. Po czym uprzejmie pożegnał się i już go nie było. Szef odezwał się – patrz pan jaki bystry. Szkoda chłopa, no nie?
Szkoda!
Autor: St.Mech J.Turzański