Ze Sfaxu płyniemy do Turcji i odżywa dyskusja gdzie właściwie leżą Dardanele, przez które będziemy wchodzić na Morze Marmara.
Osłami Dardanelskimi okazują się ci, którzy nie odrobili lekcji z geografii i teraz chcieliby zmieścić Dardanele razem z Bosforem tuż przy Stambule. W ruch idą podręczne encyklopedie komputerowe (nie ma chłopa bez laptopa) i wkrótce już nawet wiemy jak odróżnić sunnitów od szyitów, a pan Rysio zastanawia się czy jednak nie przejść na islam i nie zakupić czterech żon. Tłumaczymy mu, że w Sfaksie na pewno było taniej, a Turcja (być może) wejdzie jednak do Unii… Dyskusje przerywa jednak nowa decyzja czarterującego – Milos! Czyli już nie Turcja, już nie islam i gdzie się podziały tamte…no, nie prywatki, a cztery żony, a raczej rozważania o nich. Nazwa wysepki, dokąd zmierzamy wydaje się być również ekscytująca – Milos! Nieodmiennie połączona z piękną Wenus która, jak wszyscy wiedzą, jest teraz w Luwrze na dyplomatycznym wygnaniu.
Wchodzimy do dużej zatoki otoczonej z jednej strony górami – najwyższa to Profitis Ilias 571 n.p.m. Góra wydaje się dość spora powyżej tego morza poziomu na który właśnie równocześnie spoglądamy. Wysepka wygląda na większą niż jest w rzeczywistości – ma zaledwie 151 kilometrów kwadratowych.
Cumujemy do wspaniałego pirsu przy pajpie, który ma coś ze dwadzieścia metrów długości. Będą więc sziftingi a nie – jak na jachcie cumy szpringi i juzingi. No, pewnie jednak cumy i szpringi też, a nawet przede wszystkim… Wyspa, „członkini” Archipelagu Cyklad położona jest we wschodniej jego części na Morzu Egejskim, greckiej części Morza Śródziemnego. Powiewa tu oczywiście bandera grecka, co z daleka widać po prostym nosie pięknej Wenus… Widać tu też ze dwa białe miasteczka z charakterystycznym kościołem na wzgórzu podobnym bardzo do meczetu. Wieża kościelna (z daleka jak minaret) usytuowana jest osobno jak włoska campanila, a budynek kościelny posiada kopulasty dach jak meczet właśnie ale pomalowany z góry na niebiesko. Tych przeraźliwie białych w słońcu miasteczek jest na wyspie kilka, ale ludności – coś koło 10 tysięcy.
Zaczynają nam sypać do ładowni coś w rodzaju marmurowego uszlachetniacza do betonu, co można wykopać zaraz za portem i w związku z czym było tu z czego rzeźbić…
Właśnie, następnego dnia nasi śródziemnomorscy dostawcy przerywają pracę na cały dzień (w końcu gdzie tu się spieszyć) i udajemy się w odwiedziny do naszej znajomej z Luwru. Bo to jakby być w Rzymie – i nie widzieć papieża… Okazuje się, że w sąsiednim miasteczku, malowniczo położonym w górach znajduje się muzeum archeologiczne, gdzie rezyduje nasza piękna znajoma… a raczej kopia jej posągu. Stawiliśmy się na drodze na umówioną godzinę i już za 40 minut przyjechała „grecka kolega” – taksówkarz dużym Mercedesem. Jakoś potem wkręcał się w te nieprawdopodobne zakręty i serpentyny z piskiem opon aż osiągnęliśmy wyższy poziom (zabudowy) gdzie stało muzeum. W środku parę skorup i rzeźb wczesnohelleńskich i, oczywiście, kopia słynnej rzeźby w całej okazałości. Ponieważ znałem ją już z Luwru pozwoliłem sobie poufale złapać ją za palec (u nogi, bo ręce, jak wiadomo, gdzieś się zapodziały) i natychmiast usłyszałem groźne – don’t touch! – nie dotykać! - wypowiedziane przez pracownika muzeum, który starał się być groźny, ale mu to (w śródziemnomorskich warunkach) zupełnie nie wychodziło.
Czy była piękna? Degustibus non est disputandum (lub hemoroidum jak mawiał mój kolega), czyli są gusta i guściki. Nos miała pani Afrodyta naprawdę rzymski, czyli prosty bez załamania pod czołem. Frywolny ubiór znakomicie nawiązywał do klimatu, mniej może do miejsca, gdzie została znaleziona – owe podwórko pewnego farmera na tejże wyspie gdzie w roku 1820 odkryto rzeźbę stanowiło podobno w starożytności coś w rodzaju gimnazjum. Ciekawe, co taka nauczycielka mogłaby wykładać… Ale czemu Afrodyta? Ponieważ Wenus Milońska to posąg Afrodyty, bogini miłości i piękna, początkowo także płodności, opiekunki małżeństw, a także portów i żeglarzy. Wyjaśnia to pokrótce naszą tu pielgrzymkę, jako że na pełnym morzu różnica między żeglarzem a przewoźnikiem np. gipsu staje się, w miarę zwiększania się fal, coraz mniej istotna…
Wenus była boginią starożytnego Rzymu o której niewiele wiadomo, a którą w III wieku p.n.e. utożsamiono z Afrodytą właśnie. Zrodziła się ona podobno z morskiej pianki skropionej krwią Uranusa i udzielała się społecznie ku uciesze bogów na Olimpie. Wystarczy wspomnieć o symbolach miłości – afrodyzjakach. Czczono ją jednakowoż na różne sposoby a to na Cyprze, a to na Sycylii na górze Eryks, a także w Koryncie (też córy) i w Atenach.
Syci starożytnych doznań odnaleźliśmy się gdzieś na dole nad zatoką, gdzie ruch dopiero się zaczynał. Stały tu już jakieś jachty, a domostwa budowane tu podobne były zupełnie do arabskich – nie było stromych dachów i biel zabudowy raziła w oczy w pełnym słońcu jak wszędzie w basenie Morza Śródziemnego. Skorzystaliśmy na chwilę z gościny jakiejś knajpki by napić się anyżkowego OYZO czyt. uzo czyli dopełnić ceremonii odwiedzin miasteczka. Puste ono było jeszcze o tej porze (kwiecień), ale bardzo liczne hotele i mikroskopijne hoteliki oraz mnogość wypożyczalni przeróżnych skuterów i samochodów kazała się domyślać, że jacy turyści tu kiedyś przyjadą… Na razie było sennie ale i coraz cieplej. W supermarkecie pani sprzedawczyni słysząc polski język poradziła nam (po polsku) którą wybrać chałwę, żeby była bardziej grecka. Na pytanie, jak się jej tu żyje (mając na myśli prowincjonalną wysepkę greckiego archipelagu) powiedziała – fajnie! Może… W końcu porównanie z Wenus wyszłoby jej chyba na korzyść.
Wieczorem pojechałem jeszcze na rowerze na przeciwległą plażę która okazała się bezpańska i niezagospodarowana, jak i inne…
A nazajutrz pruliśmy już w kierunki Gibralraru. Pogoda była piękna. Oby tak dalej!
Wchodzimy do dużej zatoki otoczonej z jednej strony górami – najwyższa to Profitis Ilias 571 n.p.m. Góra wydaje się dość spora powyżej tego morza poziomu na który właśnie równocześnie spoglądamy. Wysepka wygląda na większą niż jest w rzeczywistości – ma zaledwie 151 kilometrów kwadratowych.
Cumujemy do wspaniałego pirsu przy pajpie, który ma coś ze dwadzieścia metrów długości. Będą więc sziftingi a nie – jak na jachcie cumy szpringi i juzingi. No, pewnie jednak cumy i szpringi też, a nawet przede wszystkim… Wyspa, „członkini” Archipelagu Cyklad położona jest we wschodniej jego części na Morzu Egejskim, greckiej części Morza Śródziemnego. Powiewa tu oczywiście bandera grecka, co z daleka widać po prostym nosie pięknej Wenus… Widać tu też ze dwa białe miasteczka z charakterystycznym kościołem na wzgórzu podobnym bardzo do meczetu. Wieża kościelna (z daleka jak minaret) usytuowana jest osobno jak włoska campanila, a budynek kościelny posiada kopulasty dach jak meczet właśnie ale pomalowany z góry na niebiesko. Tych przeraźliwie białych w słońcu miasteczek jest na wyspie kilka, ale ludności – coś koło 10 tysięcy.
Zaczynają nam sypać do ładowni coś w rodzaju marmurowego uszlachetniacza do betonu, co można wykopać zaraz za portem i w związku z czym było tu z czego rzeźbić…
Właśnie, następnego dnia nasi śródziemnomorscy dostawcy przerywają pracę na cały dzień (w końcu gdzie tu się spieszyć) i udajemy się w odwiedziny do naszej znajomej z Luwru. Bo to jakby być w Rzymie – i nie widzieć papieża… Okazuje się, że w sąsiednim miasteczku, malowniczo położonym w górach znajduje się muzeum archeologiczne, gdzie rezyduje nasza piękna znajoma… a raczej kopia jej posągu. Stawiliśmy się na drodze na umówioną godzinę i już za 40 minut przyjechała „grecka kolega” – taksówkarz dużym Mercedesem. Jakoś potem wkręcał się w te nieprawdopodobne zakręty i serpentyny z piskiem opon aż osiągnęliśmy wyższy poziom (zabudowy) gdzie stało muzeum. W środku parę skorup i rzeźb wczesnohelleńskich i, oczywiście, kopia słynnej rzeźby w całej okazałości. Ponieważ znałem ją już z Luwru pozwoliłem sobie poufale złapać ją za palec (u nogi, bo ręce, jak wiadomo, gdzieś się zapodziały) i natychmiast usłyszałem groźne – don’t touch! – nie dotykać! - wypowiedziane przez pracownika muzeum, który starał się być groźny, ale mu to (w śródziemnomorskich warunkach) zupełnie nie wychodziło.
Czy była piękna? Degustibus non est disputandum (lub hemoroidum jak mawiał mój kolega), czyli są gusta i guściki. Nos miała pani Afrodyta naprawdę rzymski, czyli prosty bez załamania pod czołem. Frywolny ubiór znakomicie nawiązywał do klimatu, mniej może do miejsca, gdzie została znaleziona – owe podwórko pewnego farmera na tejże wyspie gdzie w roku 1820 odkryto rzeźbę stanowiło podobno w starożytności coś w rodzaju gimnazjum. Ciekawe, co taka nauczycielka mogłaby wykładać… Ale czemu Afrodyta? Ponieważ Wenus Milońska to posąg Afrodyty, bogini miłości i piękna, początkowo także płodności, opiekunki małżeństw, a także portów i żeglarzy. Wyjaśnia to pokrótce naszą tu pielgrzymkę, jako że na pełnym morzu różnica między żeglarzem a przewoźnikiem np. gipsu staje się, w miarę zwiększania się fal, coraz mniej istotna…
Wenus była boginią starożytnego Rzymu o której niewiele wiadomo, a którą w III wieku p.n.e. utożsamiono z Afrodytą właśnie. Zrodziła się ona podobno z morskiej pianki skropionej krwią Uranusa i udzielała się społecznie ku uciesze bogów na Olimpie. Wystarczy wspomnieć o symbolach miłości – afrodyzjakach. Czczono ją jednakowoż na różne sposoby a to na Cyprze, a to na Sycylii na górze Eryks, a także w Koryncie (też córy) i w Atenach.
Syci starożytnych doznań odnaleźliśmy się gdzieś na dole nad zatoką, gdzie ruch dopiero się zaczynał. Stały tu już jakieś jachty, a domostwa budowane tu podobne były zupełnie do arabskich – nie było stromych dachów i biel zabudowy raziła w oczy w pełnym słońcu jak wszędzie w basenie Morza Śródziemnego. Skorzystaliśmy na chwilę z gościny jakiejś knajpki by napić się anyżkowego OYZO czyt. uzo czyli dopełnić ceremonii odwiedzin miasteczka. Puste ono było jeszcze o tej porze (kwiecień), ale bardzo liczne hotele i mikroskopijne hoteliki oraz mnogość wypożyczalni przeróżnych skuterów i samochodów kazała się domyślać, że jacy turyści tu kiedyś przyjadą… Na razie było sennie ale i coraz cieplej. W supermarkecie pani sprzedawczyni słysząc polski język poradziła nam (po polsku) którą wybrać chałwę, żeby była bardziej grecka. Na pytanie, jak się jej tu żyje (mając na myśli prowincjonalną wysepkę greckiego archipelagu) powiedziała – fajnie! Może… W końcu porównanie z Wenus wyszłoby jej chyba na korzyść.
Wieczorem pojechałem jeszcze na rowerze na przeciwległą plażę która okazała się bezpańska i niezagospodarowana, jak i inne…
A nazajutrz pruliśmy już w kierunki Gibralraru. Pogoda była piękna. Oby tak dalej!