Przejdź do treści

Ustawienia dostępności

Rozmiar czcionki
Wysoki kontrast
Animacje
Kolory

Tryb ciemny włączony na podstawie ustawień systemowych.
Przejdź do , żeby zmienić ustawienia.

Godło Polski: orzeł w złotej koronie, ze złotymi szponami i dziobem, zwrócony w prawo logo-sygnet Politechniki Morskiej w Szczecinie - głowa gryfa, elementy kotwicy i sygnatura PM Politechnika Morska w Szczecinie

Unia Europejska

Nędzna mamono! – rzekł jakby z żalem Robinson Cruzoe przeglądając szuflady w kapitańskiej kabinie na pół utopionego statku z którego uratował się tylko on, a statek po przejściu nawałnicy został wyrzucony częściowo na brzeg.

Stamtąd właśnie,  jak wiemy, poprzynosił na swoją bezludną wyspę różne przydatne w egzystencji rozbitka przedmioty. Jednak pieniądze znalezione w kabinie kapitana nie mogły mu się do niczego przydać. W bolesny sposób uświadomił sobie ich iluzoryczną wartość mającą zastosowanie w świecie cywilizowanych ludzi, którzy być może jednak w jego położeniu nie mogąc niczego kupić nie daliby sobie rady.

Oczywiście szeroko znany przypadek Robinsona Cruzoe opisany tak sugestywnie przez niezrównanego Daniela Defoe stanowił, jak to się czasem mówi, wyjątek potwierdzający regułę.
I oczywiście od zawsze ludzie starali się zgromadzić jak najwięcej pieniędzy bo, (niestety) tylko dzięki nim mogli coś osiągnąć. Że jednak pieniądze to nie wszystko to znana prawda, ale… że bez pieniędzy to…. To prawdą znaną jest też.

Starałem się więc jakoś to sobie wypośrodkować jak zapewne większość z wyjątkiem jakichś milionerów. No i tyrałem po morzach i oceanach zbierając przy okazji pieniądze na jakąś tam egzystencję. Nie przyszło mi wszakże do głowy, że bywają chwile w których te nieszczęsne pieniądze zarobić można bardzo szybko i do tego uczciwie. Jakoś do tej pory Opatrzność chroniła mnie przed takimi możliwościami zapewne z obawy żebym się nie zepsuł… Jakoż jednak uchylono przede mną zupełnie nieoczekiwanie rąbka takich możliwości przyglądając się zapewne ( z góry) jak też będę sobie poczynał.

Statek na którym pływałem już od pięciu lat, dobiegał końca swojej egzystencji. Przynajmniej u tego armatora (właściciela), który nie chciał już go remontować i postanowił go sprzedać.
Nie wiem jak przebiegały negocjacje, ale my, czyli poprzednia załoga otrzymaliśmy od naszego szefostwa srogi zakaz informowania przyszłego właściciela o statku. Wydawało się więc, że kupuje kota w worku i, o dziwo, wydawało się też, że przystaje na taką propozycję.

Sprawy zaszły tak daleko, że zezwolono mi przekazać następnemu właścicielowi klucze do maszynowni, która była podczas negocjacji zamknięta, dopiero podczas schodzenia z trapu z walizką w ręku. Cóż, dziwnie to wyglądało, ale nie była to nasza sprawa. Opuściliśmy statek i pojechaliśmy do domu. Odtąd jawił się już tylko w sentymentalnych wspomnieniach bo przecież bardzo się do niego przyzwyczailiśmy. Coś tam się mówiło, że nowy właściciel planuje remont, ale to już nas nie dotyczyło (jak powiedział inwalida, którego pies ugryzł  w drewnianą nogę).

Ze zdziwieniem więc po jakichś dwóch tygodniach odebrałem telefon w którym ktoś dziwnym angielskim usiłował mi coś przekazać. Okazało się wreszcie, że jest to ten właśnie następny właściciel mojego statku, sympatyczny zresztą starszy pan rodem z Danii. Podczas nieszczęsnej ceremonii przekazania statku miałem okazję trochę z nim porozmawiać. No i teraz przed-stawił mi, niczym Don Corleone, propozycję nie od odrzucenia. Nie, nie chodziło o pomoc w mafijnych rozrachunkach.  Z przemowy mojego znajomego zrozumiałem, że zaprasza mnie na (teraz już swój) statek bym go po zaaranżowanym przez niego remoncie uruchomił, bo coś tam się pogmatwało. I że za tę przysługę skłonny jest mi zapłacić tysiąc dolarów…

Nie bardzo w to wierzyłem, a że byłem właśnie w okresie, jak to po rejsie, w którym pieniądze nie były dla mnie wszystkim  (chociaż je oczywiście miałem) nie ciągnęło mnie tam zbytnio. Właściwie przeważył sentyment do statku który, jak się dowiedziałem, jest być może w trudnej sytuacji i oczekuje pomocy… Opuściliście mnie… zdaje się mówić. Do czego to dochodzi jak się człowiek do czegoś przyzwyczai…a i polubi. Trzeba było podjąć decyzję. – Cóż! – powiedziałem sobie – zapłaci czy nie, na pewno przecież nie tyle, ale nie wypada zostawiać tak przyjaciela… (czyli w tym przypadku statku  o którym zaczęło się już myśleć w tych kategoriach.) Nabyłem więc niedrogi (na weekend) bilet na prom do Kopenhagi wynegocjowawszy uprzednio, że mnie stamtąd zawiozą do tego Frederikshavn – 500 kilometrów… Dziadek (jak w myślach nazywałem nowego właściciela) trochę marudził, ale w końcu obiecał po mnie przysłać swojego zięcia. I tak, z prędkością 200 km/godz. dojechaliśmy na miejsce. Siłownia stanowiła obraz osobliwego „pomieszania z poplątaniem” i niezwłocznie zabrałem się do prostowania nieścisłości, przelewania (zamiast pustego w próżne) wszystkiego tam gdzie miało się znajdować, uruchamiania po kolei urządzeń i tak dalej.

Zajęło mi to noc i dwa dni. W maszynowni odwiedziła mnie babcia (małżonka właściciela), która przyjechała ze swoim uroczym pieskiem yorkiem o drugiej w nocy na przeszpiegi. Widać była bardziej nieufna od dziadka.
Następnego dnia przy obiedzie dziadek, który zafundował był sobie brzuszek na którym dostojnie umieszczał kieliszek wina wypijany do obiadu nagle wyjął z portfela jakieś banknoty. Prawie już zapomniałem, w ferworze walki, o tej jego propozycji a i nie wierzyłem w nią do końca. Odliczono tu jednak 10 studolarowych banknotów amerykańskich i wręczono mnie z jakimiś jeszcze, a jakże, miłymi słowami. Nawet jeszcze nie ukończyłem mojej pracy! Ze zdwojoną energią więc zabrałem się do niej ponownie snując po drodze refleksje jak to mamona wspaniale wzbogaca sentymenty. Na szczęście już wkrótce wszystko działało jak należy i właściciel statku pożegnał mnie serdecznie ofiarowując na koniec bilety na pociąg, na prom i co tam jeszcze. W tej sytuacji nie wykorzystywałem już zięcia  i niedługo znalazłem się na powrót w domowych pieleszach.

I co powiecie? Za tydzień zadzwonił Dziadek. - Czy jesteś gotowy? – zapytał. – Do czego? – odpowiedziałem niezbyt przytomnie. – No, jak to? Do objęcia stanowiska starszego mechanika na moim statku! – Aa, takie „bjuty” – pomyślałem parafrazując kwestię wypowiedzianą w podobnych okolicznościach przez pewnego znanego poetę. – A czy twoja brygada spawaczy wymieniła rury balastowe? (Z balastami miałem ostatnio sporo kłopotów) – Nie, nie było potrzeby – odpowiedział. – No to dziękuję za pamięć! – powiedziałem…

Był bardzo rozczarowany. Ja natomiast teraz już nie mogłem kierować się wyłącznie sentymentem… A pieniądze to nie wszystko! Tak, wydałem je zaraz, nie martwcie się. I znowu wróciłem do wypośrodkowanej, chociaż wcale nie najgorszej egzystencji… Jak to mówią Anglicy? – Habit is the second nature…

Tak, przyzwyczajenie jest drugą naturą!

Przeglądarka Internet Explorer nie jest wspierana

Zalecamy użycie innej przeglądarki, aby poprawnie wyświetlić stronę