Na początku lat siedemdziesiątych nastąpił zwrot w polityce Niemiec względem Polski. Za sprawą kanclerza Willy Brandta uznano nasze zachodnie granice, a on sam przeprosił w Warszawie za niemieckie zbrodnie popełnione na ziemiach polskich.
Również w naszym żeglarstwie morskim nastąpił pewien zwrot; nie dotyczyło to wszystkich, ale właśnie mnie trafiło się skorzystać z dobrej podówczas sytuacji. Będąca w dobrej kondycji Stocznia Szczecińska jak to już kiedyś pisałem „zażyczyła” sobie posiadanie pełnomorskiego jachtu regatowego i to od razu z wykwalifikowaną załogą do której właśnie, jak można się było zorientować, należałem.
Naszym szefem i kapitanem był słynny szczeciński żeglarz Jurek S., który żegluje już niestety po niebiańskich przestworzach. Wtedy warunkiem przynależności do takiej trochę wysublimowanej społeczności nie były wielkie pieniądze, a ciężka praca, wiedza i sprawność w obsłudze jachtu i żagli nabywana latami. Na prestiżowe regaty mogli popłynąć jedynie ci najlepsi. I tak, bodajże w 1974 roku nasz jacht – Karfi, o którym już poprzednio pisałem został oficjalnie zgłoszony do corocznych międzynarodowych regat Kielerwoche – Tydzień Kilonii. Byliśmy w pełni wyposażeni; zadbano nawet o nasze ubiory i każdy otrzymał małe kieszonkowe z kasy stoczniowego klubu. Było to dość istotne. Tam, w Kilonii, miejscowa społeczność żyła na co dzień żeglarstwem jak, nie przymierzając, w Polsce nasza żyje piłką nożną.
Tak więc trzeba było się dobrze zaprezentować – no i zapracować na sportowe wyniki. Wtedy w regatach wzięło udział osiem polskich jachtów. Każdy z nich otrzymał specjalnego opiekuna, a miejscowa gawiedź żywo interesowała się jachtami i regatami o czym za chwilę. Staliśmy przy nabrzeżu spacerowym w centrum Kilonii i byliśmy przedmiotem nieustannego zainteresowania.
W regatach brało udział około 150 jachtów morskich podzielonych na trzy klasy, impreza więc była imponująca. Szczególny podziw wzbudzał nasz jacht, drewniany, z obłym kadłubem wykonanym na tzw. kopycie w poszyciu diagonalnym. Oczywiście była to jedna z ostatnich jaskółek nowoczesnych drewnianych jachtów (typ Taurus konstrukcji E. Hoffmana ze Szczecińskiej Stoczni Jachtowej im L. Teligi) już na Zachodzie nie wytwarzanych ze względu na koszty i… kłopoty w utrzymaniu sprawności jednostki. No, ale było to drewno, szlachetny materiał – mahoń i to wzbudzało wielki podziw wśród zwiedzających z których każdy bardzo dobrze znał się na żeglarstwie. Osobną sprawą były ubiory – obowiązkowe czyste dresy klubowe, w które ubrana cała załoga wykonywała swoje czynności przy podejściu do nabrzeża sprawnie bez zbędnych słów czy komend co zyskało aplauz obserwujących nas Niemców. Staliśmy naprzeciw siedziby Royal Kieler Yacht Club, co dziwiło mnie niepomiernie jako że żadnego króla w dziejach nowożytnych Niemiec odnaleźć się nie dało. Jako odpowiedzialny za prognozę pogody wchodziłem tam codziennie rano po mapkę synoptyczną ubrany oczywiście w czysty dres klubowy i białe tenisówki. Innym dopuszczalnym strojem w którym można było przekroczyć bramy klubu była granatowa marynarka, szare spodnie i czarne buty. Oczywiście każdy z nas posiadał również i ten ubiór, ale rezerwowaliśmy go na wieczorne oficjalne spotkania i inne okazje. Inaczej ubranym wejść do klubu nie było można.
Regaty trwały tydzień (jak sama nazwa wskazuje) z jednym dniem przerwy na odpoczynek. Codziennie wypływaliśmy z portu na silniku do latarni morskiej Kiel oddalonej od miejsca naszego postoju o jakieś trzy mile morskie. Później był start do regat, których trasę ustalano codziennie inną. Wracaliśmy do portu późnym popołudniem. Przeważnie były to kilkunastomilowe dystanse; jeden tylko wyścig miał 300 mil długości. Wtedy, już w nocy, mocno „namieszaliśmy” w szeregach regatowców czyli po prostu jachtów. W nocy okazaliśmy się odporniejsi na trudy żeglugi niż wielu renomowanych żeglarskich leniuchów. Całą noc większość z nas siedziała na podwietrznej burcie z nogami poza nią nie zważając na bryzgi fal żeby bardziej wyprostować jacht przygięty wiatrem i pozwolić mu żeglować ostrzej na wiatr. Dawało to lepszą „wysokość” pod wiatr w stosunku do konkurentów i w rezultacie, po zwrocie, lepszą pozycję.
Ale najczęściej szło nam kiepsko. Zachodnie regatowe maszy-ny biły nas na głowę szczególnie na krótkich dystansach i przy słabych wiatrach. W tej sytuacji stale majstrowaliśmy przy żaglach i wymieniliśmy już chyba wszystkie komplety. Kiedyś, zrozpaczeni i zdeterminowani postanowiliśmy postawić pod genuą… foka sztormowego i to był strzał w dziesiątkę! Zaczęliśmy jechać do przodu i ukończyliśmy bieg na siódmym miejscu! Dotychczas plasowaliśmy się w okolicach pięćdzie-siątego – w swojej klasie. Natychmiast nas zauważono! Doszło do tego, że do jachtu przychodzili jacyś żeglarscy szpiedzy, siadali sobie na nabrzeżu i studiowali, tak, studiowali godzinami nasze olinowanie, okucia, knagi i patenty.
Tego akurat nie musieliśmy się wstydzić – większość pochodziła bezpośrednio z renomowanych zachodnich wytwórni. Ale gdyby ktoś dowiedział się o tym foku sztormowym?! To był nasz „czarny koń”, którego działania sami do końca nie rozumieliśmy – cóż, kiedy „ do spółki” z genuą ciągnął jak szalony nawet na słabych wiatrach.
Zresztą, nawet podczas codziennego odbierania mapki synoptycznej bywałem nagabywany – słuchaj, kiedy przy zwrocie przez sztag wybierałeś szot, to… Filmowali nas!
Skończyliśmy te regaty chyba jednak na tym siódmym miejscu co na pięćdziesięciu uczestników w II klasie YOR było sukcesem dla takich jak my (na razie) „outsiderów”.
Później był dzień przerwy, bankiety, przemówienia no i trzeba było zbierać się do domu. Wszyscy powoli odpływali, ale my mieliśmy problem! Mianowicie jako przedstawiciele realnego socjalizmu musieliśmy podstemplować nasze wybłagane z biur milicji paszporty pieczęcią oznaczającą formalne opuszczenie danego kraju. Jakżeby nas potem bez takiej pieczęci do kraju wpuszczono? Zapewniam, że nadal nie rozumiem tych (byłych na szczęście) procedur, ale pieczęć w paszporcie być musiała!
W Kielu nikt, nawet organizatorzy regat nie rozumieli o co nam chodzi. W końcu poradzono nam byśmy opuszczając Zatokę Kilońską zatrzymali się w małym porcie Laboe tuż przy charakterystycznym pomniku i U-boocie z czasów wojny stojącym na brzegu również jako pomnik. – Właściwie czego? – można by pomyśleć…
Zawinęliśmy do tego porciku. Ja, jako delegat załogi wyposażony w szkolną znajomość niemczyzny wyruszyłem z paszportami w ręku na poszukiwanie urzędnika immigration, który gdzieś tu miał być na odprawie promu. Wreszcie go znalazłem i kiedy wyłuszczyłem mu swój problem niezmiernie zdziwiony zaprosił mnie do biura. Po drodze wypytywał mnie szczegółowo o regaty ( jak wszyscy był doskonale zorientowany w żeglarstwie). - Podobno nieźle tam namieszaliście! – powiedział. Nawet to do niego dotarło! W biurze stało olbrzy-mie biurko z wieloma pieczęciami na specjalnym stojaku. – No, to co tam właściwie chcesz? – zwrócił się do mnie. – Nie wiem - odpowiedziałem niepewnie – ale chyba tu – wskazałem ostatnią stronę paszportu – trzeba przywalić jakąś dużą pieczęć! – No to bierz sobie jakąś i wal! – powiedział dobrodusznie. Wybrałem największą z tą ich Bundes – Gapą czyli czarnym orłem i sumiennie ostemplowałem wszystkie paszporty. – No to gute Reise – pożegnał mnie urzędnik kręcąc głową z niedowie –rzaniem.
Wkrótce znaleźliśmy się w Świnoujściu i zacumowaliśmy przy nabrzeżu Władysława IV nieopodal stacji benzynowej. Jak spod ziemi wyrośli dwaj WOPiści z kałachami i zaczęli nas pilnować. Poczuliśmy się ważni bo nawet z kanistrem po paliwo szło się w asyście umundurowanego żołnierza. W końcu przyjechaliśmy ze zgniłego Zachodu i jeszcze by ta zgnilizna z nas przeszła na socjalistyczną ojczyznę… Wreszcie przybyli oficerowie na odprawę i najlepsze wrażenie zrobiła ta BundesGapa w naszych paszportach.
Chyba minąłem się z powołaniem…
Naszym szefem i kapitanem był słynny szczeciński żeglarz Jurek S., który żegluje już niestety po niebiańskich przestworzach. Wtedy warunkiem przynależności do takiej trochę wysublimowanej społeczności nie były wielkie pieniądze, a ciężka praca, wiedza i sprawność w obsłudze jachtu i żagli nabywana latami. Na prestiżowe regaty mogli popłynąć jedynie ci najlepsi. I tak, bodajże w 1974 roku nasz jacht – Karfi, o którym już poprzednio pisałem został oficjalnie zgłoszony do corocznych międzynarodowych regat Kielerwoche – Tydzień Kilonii. Byliśmy w pełni wyposażeni; zadbano nawet o nasze ubiory i każdy otrzymał małe kieszonkowe z kasy stoczniowego klubu. Było to dość istotne. Tam, w Kilonii, miejscowa społeczność żyła na co dzień żeglarstwem jak, nie przymierzając, w Polsce nasza żyje piłką nożną.
Tak więc trzeba było się dobrze zaprezentować – no i zapracować na sportowe wyniki. Wtedy w regatach wzięło udział osiem polskich jachtów. Każdy z nich otrzymał specjalnego opiekuna, a miejscowa gawiedź żywo interesowała się jachtami i regatami o czym za chwilę. Staliśmy przy nabrzeżu spacerowym w centrum Kilonii i byliśmy przedmiotem nieustannego zainteresowania.
W regatach brało udział około 150 jachtów morskich podzielonych na trzy klasy, impreza więc była imponująca. Szczególny podziw wzbudzał nasz jacht, drewniany, z obłym kadłubem wykonanym na tzw. kopycie w poszyciu diagonalnym. Oczywiście była to jedna z ostatnich jaskółek nowoczesnych drewnianych jachtów (typ Taurus konstrukcji E. Hoffmana ze Szczecińskiej Stoczni Jachtowej im L. Teligi) już na Zachodzie nie wytwarzanych ze względu na koszty i… kłopoty w utrzymaniu sprawności jednostki. No, ale było to drewno, szlachetny materiał – mahoń i to wzbudzało wielki podziw wśród zwiedzających z których każdy bardzo dobrze znał się na żeglarstwie. Osobną sprawą były ubiory – obowiązkowe czyste dresy klubowe, w które ubrana cała załoga wykonywała swoje czynności przy podejściu do nabrzeża sprawnie bez zbędnych słów czy komend co zyskało aplauz obserwujących nas Niemców. Staliśmy naprzeciw siedziby Royal Kieler Yacht Club, co dziwiło mnie niepomiernie jako że żadnego króla w dziejach nowożytnych Niemiec odnaleźć się nie dało. Jako odpowiedzialny za prognozę pogody wchodziłem tam codziennie rano po mapkę synoptyczną ubrany oczywiście w czysty dres klubowy i białe tenisówki. Innym dopuszczalnym strojem w którym można było przekroczyć bramy klubu była granatowa marynarka, szare spodnie i czarne buty. Oczywiście każdy z nas posiadał również i ten ubiór, ale rezerwowaliśmy go na wieczorne oficjalne spotkania i inne okazje. Inaczej ubranym wejść do klubu nie było można.
Regaty trwały tydzień (jak sama nazwa wskazuje) z jednym dniem przerwy na odpoczynek. Codziennie wypływaliśmy z portu na silniku do latarni morskiej Kiel oddalonej od miejsca naszego postoju o jakieś trzy mile morskie. Później był start do regat, których trasę ustalano codziennie inną. Wracaliśmy do portu późnym popołudniem. Przeważnie były to kilkunastomilowe dystanse; jeden tylko wyścig miał 300 mil długości. Wtedy, już w nocy, mocno „namieszaliśmy” w szeregach regatowców czyli po prostu jachtów. W nocy okazaliśmy się odporniejsi na trudy żeglugi niż wielu renomowanych żeglarskich leniuchów. Całą noc większość z nas siedziała na podwietrznej burcie z nogami poza nią nie zważając na bryzgi fal żeby bardziej wyprostować jacht przygięty wiatrem i pozwolić mu żeglować ostrzej na wiatr. Dawało to lepszą „wysokość” pod wiatr w stosunku do konkurentów i w rezultacie, po zwrocie, lepszą pozycję.
Ale najczęściej szło nam kiepsko. Zachodnie regatowe maszy-ny biły nas na głowę szczególnie na krótkich dystansach i przy słabych wiatrach. W tej sytuacji stale majstrowaliśmy przy żaglach i wymieniliśmy już chyba wszystkie komplety. Kiedyś, zrozpaczeni i zdeterminowani postanowiliśmy postawić pod genuą… foka sztormowego i to był strzał w dziesiątkę! Zaczęliśmy jechać do przodu i ukończyliśmy bieg na siódmym miejscu! Dotychczas plasowaliśmy się w okolicach pięćdzie-siątego – w swojej klasie. Natychmiast nas zauważono! Doszło do tego, że do jachtu przychodzili jacyś żeglarscy szpiedzy, siadali sobie na nabrzeżu i studiowali, tak, studiowali godzinami nasze olinowanie, okucia, knagi i patenty.
Tego akurat nie musieliśmy się wstydzić – większość pochodziła bezpośrednio z renomowanych zachodnich wytwórni. Ale gdyby ktoś dowiedział się o tym foku sztormowym?! To był nasz „czarny koń”, którego działania sami do końca nie rozumieliśmy – cóż, kiedy „ do spółki” z genuą ciągnął jak szalony nawet na słabych wiatrach.
Zresztą, nawet podczas codziennego odbierania mapki synoptycznej bywałem nagabywany – słuchaj, kiedy przy zwrocie przez sztag wybierałeś szot, to… Filmowali nas!
Skończyliśmy te regaty chyba jednak na tym siódmym miejscu co na pięćdziesięciu uczestników w II klasie YOR było sukcesem dla takich jak my (na razie) „outsiderów”.
Później był dzień przerwy, bankiety, przemówienia no i trzeba było zbierać się do domu. Wszyscy powoli odpływali, ale my mieliśmy problem! Mianowicie jako przedstawiciele realnego socjalizmu musieliśmy podstemplować nasze wybłagane z biur milicji paszporty pieczęcią oznaczającą formalne opuszczenie danego kraju. Jakżeby nas potem bez takiej pieczęci do kraju wpuszczono? Zapewniam, że nadal nie rozumiem tych (byłych na szczęście) procedur, ale pieczęć w paszporcie być musiała!
W Kielu nikt, nawet organizatorzy regat nie rozumieli o co nam chodzi. W końcu poradzono nam byśmy opuszczając Zatokę Kilońską zatrzymali się w małym porcie Laboe tuż przy charakterystycznym pomniku i U-boocie z czasów wojny stojącym na brzegu również jako pomnik. – Właściwie czego? – można by pomyśleć…
Zawinęliśmy do tego porciku. Ja, jako delegat załogi wyposażony w szkolną znajomość niemczyzny wyruszyłem z paszportami w ręku na poszukiwanie urzędnika immigration, który gdzieś tu miał być na odprawie promu. Wreszcie go znalazłem i kiedy wyłuszczyłem mu swój problem niezmiernie zdziwiony zaprosił mnie do biura. Po drodze wypytywał mnie szczegółowo o regaty ( jak wszyscy był doskonale zorientowany w żeglarstwie). - Podobno nieźle tam namieszaliście! – powiedział. Nawet to do niego dotarło! W biurze stało olbrzy-mie biurko z wieloma pieczęciami na specjalnym stojaku. – No, to co tam właściwie chcesz? – zwrócił się do mnie. – Nie wiem - odpowiedziałem niepewnie – ale chyba tu – wskazałem ostatnią stronę paszportu – trzeba przywalić jakąś dużą pieczęć! – No to bierz sobie jakąś i wal! – powiedział dobrodusznie. Wybrałem największą z tą ich Bundes – Gapą czyli czarnym orłem i sumiennie ostemplowałem wszystkie paszporty. – No to gute Reise – pożegnał mnie urzędnik kręcąc głową z niedowie –rzaniem.
Wkrótce znaleźliśmy się w Świnoujściu i zacumowaliśmy przy nabrzeżu Władysława IV nieopodal stacji benzynowej. Jak spod ziemi wyrośli dwaj WOPiści z kałachami i zaczęli nas pilnować. Poczuliśmy się ważni bo nawet z kanistrem po paliwo szło się w asyście umundurowanego żołnierza. W końcu przyjechaliśmy ze zgniłego Zachodu i jeszcze by ta zgnilizna z nas przeszła na socjalistyczną ojczyznę… Wreszcie przybyli oficerowie na odprawę i najlepsze wrażenie zrobiła ta BundesGapa w naszych paszportach.
Chyba minąłem się z powołaniem…