Tego roku na Malcie maj był piękny i ciepły. Już w okolicy połowy miesiąca można się było wylegiwać na plaży i zażywać morskiej kąpieli. Nawiasem mówiąc, nie było w tym nic dziwnego.
Malta położona w samym środku Morza Śródziemnego ma bardzo łagodny klimat. W zimie tylko raz w historii archipelagu temperatura spadła do minus jednego stopnia, za to w lecie często przekraczała 40 i wtedy, jakby to powiedzieć, żarty się kończyły. Stąd maj był tam bardzo przyjemnym miesiącem właśnie. Plaż nie było zbyt dużo; jednak w miejscowości Birżebugga, gdzie wybudowano wielką bazę kontenerową i gdzie zamieszkałem w pewnym hotelu plaża była tuż obok i jakoś widok bazy kontenerowej i statków nikomu nie przeszkadzał.
Plaża ta jednak nie była moim głównym celem. Ponieważ miałem jeszcze jeden wolny dzień oczekiwania na statek, a pogoda była wspaniała wymyśliłem sobie podróż na sąsiednią wyspę Gozo, która wraz z Maltą i maleńką wysepką Comino stanowi archipelag Wysp Maltańskich. Można było dostać się tam autobusem i promem. Jak już kiedyś wspomniałem, na Malcie jest wspaniale rozwinięta sieć autobusowa, a bilety są bardzo tanie. Promy na wyspę Gozo, nowoczesne i zbudowane w stoczni w stolicy Malty – La Valletcie potrzebują na dotarcie tam ok. 20 minut. Gozo, o wiele mniejsza od swojej siostry – Malty jest równie gęsto zaludniona i nie brak tam – jak na Malcie – wspaniałych kościołów.
Jest także twierdza pamiętająca czasy wielkiego oblężenia wysp przez Turków. Następnego więc dnia rano pełen werwy wyskoczyłem wcześnie z łóżka i rozpocząłem przygotowania do wyprawy. Potrzebowałem czegoś z walizki; pochyliłem się nad nią i nagle ostry ból przeorał mi plecy. Korzonki! A niech to… Spróbowałem się wyprostować – niezbyt mi to szło. Do licha… za oknem piękny dzień, ciepło, a ja tu, w hotelu? Nie ze mną takie numery… Spróbowałem więc mimo wszystko wyjść zażywszy wcześniej porcję środków przeciw-bólowych. Oj, kiepsko się szło… Ulicą, deptakiem wzdłuż plaży dostałem się jakoś do dworca autobusowego. Zgięty jak paragraf budziłem zdumienie przechodniów, ale co tam! Liczył się cel – Gozo. W autobusie cierpiałem nowe katusze podskakując na wybojach. Wreszcie dojechaliśmy. Wszyscy pasażerowie wysiedli już z autobusu, a ja spróbowałem to zrobić jako ostatni. Oj, ciężko i koślawo mi to szło… Kierowca patrzył z oburzeniem. – Tak wcześnie, a już się zdążył napić… myślał zapewne. – A może to jeszcze po nocy?
Tak czy inaczej wydostałem się jakoś na zewnątrz, a ból przypominał o trudniejszych stronach tego naszego człowie-czeństwa… Powlokłem się w kierunku przystani, było tam około 300 metrów. Dobrnąłem na miejsce, usiadłem na jakimś słupku żeby odpocząć i opanowały mnie wątpliwości. Chyba jednak zbyt rozsądnie nie postępuję. Popłynę na to Gozo, tam „dopadnie” mnie jeszcze większy ból i co wtedy? Dzwonić do agenta, żeby mnie stamtąd wyciągnął? A po coś tam jechał w takim stanie, zapytałby z pewnością, zupełnie słusznie zresztą. Chyba trzeba wracać. Powlokłem się więc z powrotem w kierunku autobusu. Już sobie wyobrażałem minę kierowcy na widok tego niepełno-sprawnego… pijaka?
Ale kiedy doszedłem do autobusu zaczęło mi się jakby lepiej iść. Ooo, nie! Powiedziałem sobie i znowu zawróciłem w stronę przystani. Ćwiczenie czyni mistrza! Na Gozo było bardzo ciekawie i ból tylko czasem dawał znać o sobie. Jak już wspominałem, odwiedziłem między innymi wspaniały barokowy kościół poświęcony świętemu Jerzemu – mojemu patronowi. Przechodząca siostra zakonna zagadnęła mnie uprzejmie, jak i kilku innych turystów. Kiedy okazało się, że jestem imiennikiem świętego otrzymałem na pamiątkę piękny medalik. Przytomnie zapytałem, czy nie miałaby jeszcze jednego – dla mojej teściowej, która jest bardzo religijna? Oczywiście otrzymałem drugi medalik, ale już inny. Pomyślałem, że to może być i dla niej miła pamiątka.
- Siostro – pozwoliłem sobie zapytać – czy nie zna siostra jakiejś modlitwy za grzesznika zdjętego bólem krzyża?
Spojrzała na mnie bystro jakby sprawdzając czy sobie z niej nie dworuję i chyba wyczytała coś w moich oczach, bo odezwała się:
- O ty mój biedny grzeszniku! Będę się za ciebie modlić! Po czym po namyśle dodała – i za twoją teściową!
Wszystko to jakby dodało mi skrzydeł i kiedy przybyłem wieczorem do hotelu prawie nie odczuwałem już bólu. I w samą porę – następnego dnia trzeba było jechać na statek!
Plaża ta jednak nie była moim głównym celem. Ponieważ miałem jeszcze jeden wolny dzień oczekiwania na statek, a pogoda była wspaniała wymyśliłem sobie podróż na sąsiednią wyspę Gozo, która wraz z Maltą i maleńką wysepką Comino stanowi archipelag Wysp Maltańskich. Można było dostać się tam autobusem i promem. Jak już kiedyś wspomniałem, na Malcie jest wspaniale rozwinięta sieć autobusowa, a bilety są bardzo tanie. Promy na wyspę Gozo, nowoczesne i zbudowane w stoczni w stolicy Malty – La Valletcie potrzebują na dotarcie tam ok. 20 minut. Gozo, o wiele mniejsza od swojej siostry – Malty jest równie gęsto zaludniona i nie brak tam – jak na Malcie – wspaniałych kościołów.
Jest także twierdza pamiętająca czasy wielkiego oblężenia wysp przez Turków. Następnego więc dnia rano pełen werwy wyskoczyłem wcześnie z łóżka i rozpocząłem przygotowania do wyprawy. Potrzebowałem czegoś z walizki; pochyliłem się nad nią i nagle ostry ból przeorał mi plecy. Korzonki! A niech to… Spróbowałem się wyprostować – niezbyt mi to szło. Do licha… za oknem piękny dzień, ciepło, a ja tu, w hotelu? Nie ze mną takie numery… Spróbowałem więc mimo wszystko wyjść zażywszy wcześniej porcję środków przeciw-bólowych. Oj, kiepsko się szło… Ulicą, deptakiem wzdłuż plaży dostałem się jakoś do dworca autobusowego. Zgięty jak paragraf budziłem zdumienie przechodniów, ale co tam! Liczył się cel – Gozo. W autobusie cierpiałem nowe katusze podskakując na wybojach. Wreszcie dojechaliśmy. Wszyscy pasażerowie wysiedli już z autobusu, a ja spróbowałem to zrobić jako ostatni. Oj, ciężko i koślawo mi to szło… Kierowca patrzył z oburzeniem. – Tak wcześnie, a już się zdążył napić… myślał zapewne. – A może to jeszcze po nocy?
Tak czy inaczej wydostałem się jakoś na zewnątrz, a ból przypominał o trudniejszych stronach tego naszego człowie-czeństwa… Powlokłem się w kierunku przystani, było tam około 300 metrów. Dobrnąłem na miejsce, usiadłem na jakimś słupku żeby odpocząć i opanowały mnie wątpliwości. Chyba jednak zbyt rozsądnie nie postępuję. Popłynę na to Gozo, tam „dopadnie” mnie jeszcze większy ból i co wtedy? Dzwonić do agenta, żeby mnie stamtąd wyciągnął? A po coś tam jechał w takim stanie, zapytałby z pewnością, zupełnie słusznie zresztą. Chyba trzeba wracać. Powlokłem się więc z powrotem w kierunku autobusu. Już sobie wyobrażałem minę kierowcy na widok tego niepełno-sprawnego… pijaka?
Ale kiedy doszedłem do autobusu zaczęło mi się jakby lepiej iść. Ooo, nie! Powiedziałem sobie i znowu zawróciłem w stronę przystani. Ćwiczenie czyni mistrza! Na Gozo było bardzo ciekawie i ból tylko czasem dawał znać o sobie. Jak już wspominałem, odwiedziłem między innymi wspaniały barokowy kościół poświęcony świętemu Jerzemu – mojemu patronowi. Przechodząca siostra zakonna zagadnęła mnie uprzejmie, jak i kilku innych turystów. Kiedy okazało się, że jestem imiennikiem świętego otrzymałem na pamiątkę piękny medalik. Przytomnie zapytałem, czy nie miałaby jeszcze jednego – dla mojej teściowej, która jest bardzo religijna? Oczywiście otrzymałem drugi medalik, ale już inny. Pomyślałem, że to może być i dla niej miła pamiątka.
- Siostro – pozwoliłem sobie zapytać – czy nie zna siostra jakiejś modlitwy za grzesznika zdjętego bólem krzyża?
Spojrzała na mnie bystro jakby sprawdzając czy sobie z niej nie dworuję i chyba wyczytała coś w moich oczach, bo odezwała się:
- O ty mój biedny grzeszniku! Będę się za ciebie modlić! Po czym po namyśle dodała – i za twoją teściową!
Wszystko to jakby dodało mi skrzydeł i kiedy przybyłem wieczorem do hotelu prawie nie odczuwałem już bólu. I w samą porę – następnego dnia trzeba było jechać na statek!