W roku 1967 m/s ”Oksywie”, mały zgrabny stateczek należało do przedsiębiorstwa Dalekomorskie Bazy Rybackie w Szczecinie.
Pełniłem na nim zaszczytną funkcję asystenta maszynowego – tytularnie, bo praktycznie – motorzysty, ale o tym była już mowa poprzednio i nie o tym chciałem opowiedzieć. Statek ten był tzw. łącznikowcem, czyli jednostką do specjalnych poruczeń utrzymu-jącą kontakt ze statkiem – bazą rybacką na łowisku i stałym lądem lub, w zależności od potrzeb armatora, z innymi statkami. Drugim takim statkiem tego armatora była „Jastarnia”. W tym akurat okresie kiedy na nim pracowałem z jakichś względów nie był na łowiskach potrzebny i funkcjonował jako normalny statek handlowy przewożąc towary, najczęściej tzw. masówkę między portami polskimi a Rotterdamem i Antwerpią.
W tych dawnych dobrych czasach (dawne czasy zwykle bywały dobre) załogi polskich statków opłacane były marnie. Równocześnie na tzw. zgniłym Zachodzie bywały pewne artykuły u nas pożądane a trudno dostępne, tam - niezbyt pożądane, a dostępne i do tego znacznie, znacznie tańsze niż u nas. Stąd już prosta droga (dla marynarzy) do zapewnienia sobie dodatkowych dochodów. Bywały one legalne – jeżeli przywoziło się ilości towaru zgodne z normami służb celnych, lub nie – jeżeli się, po prostu, szmuglowało czyli przemycało. Różne były podejścia do tego zagadnienia, jak różny jest ten świat i ludzie. Jedno było pewne: na tzw. dobrych liniach można było, zupełnie legalnie – dorobić do pensji. Dobre linie były to trasy żeglugowe do portów, w których owe „chodliwe” towary bywały w niezmiernej obfitości. Dobrze jeszcze było, żeby porty te nie leżały zbyt daleko od brzegów ojczystych.
Wiadomo – obrót!
Do takich właśnie portów należały Rotterdam i Antwerpia. Rezydowali tam przedstawiciele zacnego rodu Izraelitów, którzy wiedzieli nawet czasem lepiej od polskich marynarzy, co i za ile powinni u nich kupować. Władali oni przeważnie językiem polskim i na pytanie o jakiś towar można było usłyszeć wypowiedziane z oburzeniem:
- Dlaczego nie ma być?!
No i wszyscy byli zadowoleni. Ale, oczywiście i tu powstawały problemy jak wszędzie na świecie bez których, podobno byłoby nam zdecydowanie nudniej. (Chociaż chińskie przekleństwo brzmi – obyś żył w ciekawych czasach!)
Problemem było mianowicie zatrudnienie na statkach pływają-cych do takich portów. Wszyscy chcieli tam pracować! Mieli więc inspektorzy załogowi przedsiębiorstw nie lada orzech do zgryzienia jak tu wszystkich pogodzić. Tak, wszystkich! Bo oprócz zwyczajowych nacisków materialnych, którym ulegali niektórzy (ponosząc przeważnie tego konsekwencje) mieli ci inspektorzy ponadto pewne priorytety zatrudnień. Była to po prostu konieczność, wymuszona naciskami systemowymi przez włodarzy tegoż: zatrudnienie tego to a tamtego tu i tam. Zwyczajowo nazywało się to „mieć garb”. Statek taki zaś często zyskiwał ksywę „garbaty” i już wszyscy wiedzieli o co chodzi.
Oksywie bez wątpienia było właśnie takim „garbatym” statkiem. Kiedy tam zaokrętowałem – mniejsza o to, jak – opisałem to w innym miejscu, po pewnym czasie zostałem „wtajemniczony” na kogo trzeba „uważać”, kto co może „zrobić” itp. Nie chodzi tu, bynajmniej, o obowiązki służbowe. Wśród załogi zaobserwo-wałem również pewne zależności i różnice bynajmniej nie wynikające z hierarchii służbowej na statku.
Kuchnia czyli kambuz jak chcą pisarze powieści o marynarzach mieściła się na tym statku na śródokręciu. Tam znajdowała się mesa oficerska. Ponieważ był to stary statek, pewne różnice społeczne utrwalone w ubiegłym stuleciu tam też się uwidaczniały, a „przejawem” tego było rozdzielenie mes – na załogową i oficerską. Mesa, czyli pomieszczenie do spożywania posiłków, ale także towarzyskich spotkań czy oglądania filmów na dawnych statkach było zawsze podwójne – coś jak pierwsza i druga klasa. Myślę, że wynikało to z obyczajów angielskich, gdzie każdy pub podzielony jest na dwie części - bar i longue.
Oczywiście też niechętnie brytyjska (a pewnie i inne) klasa średnia bratała się z motłochem, a, siłą rzeczy, szeregowa załoga różnych „windjammerów” do takiej kategorii zaliczać się mogła. Dzisiaj w związku z rozwojem cywilizacji, kultury osobistej i czegoś tam jeszcze co niektórzy zwą demokracją mesy na statkach są wspólne.
No ale nasz wiekowy stateczek prawie pamiętający brytyjską supremację na morzach i oceanach takie dwie mesy posiadał. Druga z owych mes usadowiona była na rufie, gdzie trzeba było kawałek po pokładzie wzdłuż ładowni „drałować”. Takie to trudy znosić musiał steward, który zanosił posiłki z kuchni owemu motłochowi zgromadzonemu na rufie. Ponieważ i ja wówczas do tego „motłochu” należałem dane mi było poczynić pewne obserwacje. Na oko steward, funkcja w tej „starożytności” dosyć zresztą potrzebna plasowała wykonującego ją członka załogi na niższym szczeblu drabiny społecznej niż na przykład bosmana. Ale, jako się rzekło w tym przypadku i na tym statku rzec by można, że pozory mylą…
Siedzieliśmy w mesie załogowej na rufie w porze śniadania i bosman czekał właśnie na swoją jajecznicę. Ktoś wyjrzał przez bulaj – to takie okrągłe okienko – i powiedział – no, wlecze się wreszcie to nasze nieszczęście z twoją jajecznicą!
Wyjrzałem i ja. Statek wspinał się na kolejną falę stając „dęba” i właśnie wtedy stewardowi jajecznica wypadła z talerza na ładownię. Obejrzał się nerwowo i pewny że nikt go nie widzi pozbierał to wszystko z powrotem do talerza, wszedł do mesy i postawił przed bosmanem. Pomyślałem, że chyba bosman przyłoży mu tą jajecznicą lub w jakiś inny sposób zamanifestuje swoje oburzenie, ale nie! Grzecznie podziękował i kiedy steward wyszedł dyskretnie wyrzucił to wszystko do kosza pozostawiając talerz na stole. Kiedy steward przyszedł ponownie, zapytał – i co, smakowało? – Tak, bardzo dziękuję – odpowiedział potulnie bosman i długo się jeszcze zastanawiałem w jakiej to formacji i na jakich stanowiskach naprawdę służyli.
W tych dawnych dobrych czasach (dawne czasy zwykle bywały dobre) załogi polskich statków opłacane były marnie. Równocześnie na tzw. zgniłym Zachodzie bywały pewne artykuły u nas pożądane a trudno dostępne, tam - niezbyt pożądane, a dostępne i do tego znacznie, znacznie tańsze niż u nas. Stąd już prosta droga (dla marynarzy) do zapewnienia sobie dodatkowych dochodów. Bywały one legalne – jeżeli przywoziło się ilości towaru zgodne z normami służb celnych, lub nie – jeżeli się, po prostu, szmuglowało czyli przemycało. Różne były podejścia do tego zagadnienia, jak różny jest ten świat i ludzie. Jedno było pewne: na tzw. dobrych liniach można było, zupełnie legalnie – dorobić do pensji. Dobre linie były to trasy żeglugowe do portów, w których owe „chodliwe” towary bywały w niezmiernej obfitości. Dobrze jeszcze było, żeby porty te nie leżały zbyt daleko od brzegów ojczystych.
Wiadomo – obrót!
Do takich właśnie portów należały Rotterdam i Antwerpia. Rezydowali tam przedstawiciele zacnego rodu Izraelitów, którzy wiedzieli nawet czasem lepiej od polskich marynarzy, co i za ile powinni u nich kupować. Władali oni przeważnie językiem polskim i na pytanie o jakiś towar można było usłyszeć wypowiedziane z oburzeniem:
- Dlaczego nie ma być?!
No i wszyscy byli zadowoleni. Ale, oczywiście i tu powstawały problemy jak wszędzie na świecie bez których, podobno byłoby nam zdecydowanie nudniej. (Chociaż chińskie przekleństwo brzmi – obyś żył w ciekawych czasach!)
Problemem było mianowicie zatrudnienie na statkach pływają-cych do takich portów. Wszyscy chcieli tam pracować! Mieli więc inspektorzy załogowi przedsiębiorstw nie lada orzech do zgryzienia jak tu wszystkich pogodzić. Tak, wszystkich! Bo oprócz zwyczajowych nacisków materialnych, którym ulegali niektórzy (ponosząc przeważnie tego konsekwencje) mieli ci inspektorzy ponadto pewne priorytety zatrudnień. Była to po prostu konieczność, wymuszona naciskami systemowymi przez włodarzy tegoż: zatrudnienie tego to a tamtego tu i tam. Zwyczajowo nazywało się to „mieć garb”. Statek taki zaś często zyskiwał ksywę „garbaty” i już wszyscy wiedzieli o co chodzi.
Oksywie bez wątpienia było właśnie takim „garbatym” statkiem. Kiedy tam zaokrętowałem – mniejsza o to, jak – opisałem to w innym miejscu, po pewnym czasie zostałem „wtajemniczony” na kogo trzeba „uważać”, kto co może „zrobić” itp. Nie chodzi tu, bynajmniej, o obowiązki służbowe. Wśród załogi zaobserwo-wałem również pewne zależności i różnice bynajmniej nie wynikające z hierarchii służbowej na statku.
Kuchnia czyli kambuz jak chcą pisarze powieści o marynarzach mieściła się na tym statku na śródokręciu. Tam znajdowała się mesa oficerska. Ponieważ był to stary statek, pewne różnice społeczne utrwalone w ubiegłym stuleciu tam też się uwidaczniały, a „przejawem” tego było rozdzielenie mes – na załogową i oficerską. Mesa, czyli pomieszczenie do spożywania posiłków, ale także towarzyskich spotkań czy oglądania filmów na dawnych statkach było zawsze podwójne – coś jak pierwsza i druga klasa. Myślę, że wynikało to z obyczajów angielskich, gdzie każdy pub podzielony jest na dwie części - bar i longue.
Oczywiście też niechętnie brytyjska (a pewnie i inne) klasa średnia bratała się z motłochem, a, siłą rzeczy, szeregowa załoga różnych „windjammerów” do takiej kategorii zaliczać się mogła. Dzisiaj w związku z rozwojem cywilizacji, kultury osobistej i czegoś tam jeszcze co niektórzy zwą demokracją mesy na statkach są wspólne.
No ale nasz wiekowy stateczek prawie pamiętający brytyjską supremację na morzach i oceanach takie dwie mesy posiadał. Druga z owych mes usadowiona była na rufie, gdzie trzeba było kawałek po pokładzie wzdłuż ładowni „drałować”. Takie to trudy znosić musiał steward, który zanosił posiłki z kuchni owemu motłochowi zgromadzonemu na rufie. Ponieważ i ja wówczas do tego „motłochu” należałem dane mi było poczynić pewne obserwacje. Na oko steward, funkcja w tej „starożytności” dosyć zresztą potrzebna plasowała wykonującego ją członka załogi na niższym szczeblu drabiny społecznej niż na przykład bosmana. Ale, jako się rzekło w tym przypadku i na tym statku rzec by można, że pozory mylą…
Siedzieliśmy w mesie załogowej na rufie w porze śniadania i bosman czekał właśnie na swoją jajecznicę. Ktoś wyjrzał przez bulaj – to takie okrągłe okienko – i powiedział – no, wlecze się wreszcie to nasze nieszczęście z twoją jajecznicą!
Wyjrzałem i ja. Statek wspinał się na kolejną falę stając „dęba” i właśnie wtedy stewardowi jajecznica wypadła z talerza na ładownię. Obejrzał się nerwowo i pewny że nikt go nie widzi pozbierał to wszystko z powrotem do talerza, wszedł do mesy i postawił przed bosmanem. Pomyślałem, że chyba bosman przyłoży mu tą jajecznicą lub w jakiś inny sposób zamanifestuje swoje oburzenie, ale nie! Grzecznie podziękował i kiedy steward wyszedł dyskretnie wyrzucił to wszystko do kosza pozostawiając talerz na stole. Kiedy steward przyszedł ponownie, zapytał – i co, smakowało? – Tak, bardzo dziękuję – odpowiedział potulnie bosman i długo się jeszcze zastanawiałem w jakiej to formacji i na jakich stanowiskach naprawdę służyli.