There are bells On the hills But I’ve never heard them ringing… - The Beatles
W dawnych, bardzo dawnych czasach ludzie czytali książki. Oczywiście związane to było z modą… Podobnie jak dawniej… nosiło się panie na rękach. (A dziś już się ich nie nosi) Że to nieprawda, kłamstwo wierutne wie każdy. Bo i dzisiaj są jeszcze książek czytelnicy, a i panie niektórzy na rękach noszą (chyba że bóle w kręgosłupie już na to nie pozwalają,…) Ale w każdym porzekadle czy legendzie tkwi ziarno prawdy… Książki coraz częściej bywają zastąpione jakimś elektronicznym przekazem, a panie wyemancypowały się jak nigdy dotąd.
Na starym statku który zmierzał w stronę Ameryki Południowej była tylko jedna książka. Były to właśnie te dawne czasy, może nie jeszcze „bardzo”, ale zawsze. Masowe środki przekazu nie były tak jak dziś dostępne. Filmy wyświetlano w tradycyjnym kinematografie, nie było laptopów i słowo pisane miało się dobrze. Cóż jednak począć, kiedy całkowicie zawiodła dystrybucja i na statku znalazły się, zamiast beletrystyki, jakieś poradniki źródłowe itp. bzdury. Jedyną pozycją stanowiącą jakąś poruszającą wyobraźnię fikcję była powieść Wiktora Hugo Nędznicy i to tylko drugi tom. Przechodziła ta książka z rąk do rąk i stan jej był więcej niż opłakany. Brakowało strony tytułowej, a i zdaje się kilku stron z początku książki. Niemniej jednak, jak wspomniano powyżej miała wzięcie. Niebawem przeczytali ją wszyscy członkowie załogi; pozostało czytać od nowa (od początku) i komentować treść. I wtedy stało się TO.
Powieść miała kilka wątków jak zwykle powieści, ale jeden najbardziej utkwił w pamięci statkowych czytelników. Otóż chodziło tu o uciekinierów z Anglii, którzy dokonywali tej ucieczki, jeżeli tak można powiedzieć, przy pomocy statku. Był to statek oczywiście żaglowy (takie czasy) i miał kłopoty z żeglugą w Kanale La Manche czyli Angielskim. Była mgła, silne wiatry, słowem wszystkie czynniki zakłócające podróż morską jakby zmówiły się by tej żegludze przeszkodzić. I skończyło się to bardzo nieładnie, bo na skałach. Kto się uratował, kto przeżył nie było tu (na razie) tak bardzo istotne. Istotne okazały się zeznania (uratowanych) świadków katastrofy. Otóż przysięgali oni, że przed tym fatalnym zdarzeniem na całym statku słyszano DZWONY. Zabobonni członkowie załogi szkunera byli skłonni przypisywać tym dźwiękom moce nadprzyrodzone, pochodzenie z zaświatów itp., a w konsekwencji ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. I tu mieli rację! Były to dźwiękowe sygnały ostrzegawcze umieszczone na owych skałach właśnie, które miały ostrzegać lekkomyślnych żeglarzy przed zbytnim do nich zbliżaniem się. Tu wszakże błąd w sztuce (nawigacji), a może i zabobony spowodowały w końcu katastrofę.
Nie trzeba chyba opowiadać jakie wrażenie wywarła ta powieść na członkach załogi naszego statku. Komentarzom i sporom nie było końca. Znaleźli się nawet jacyś (równie) zabobonni, którzy w dźwiękach dzwonów na morzu upatrywali zły znak.
I NAGLE… na statku rozdzwoniły się dzwony! – Tfu, zgiń, przepadnij – szeptali zabobonni. Osobnicy z trzeźwiejszym poglądem na świat po prostu szukali przyczyny dzwonienia. Ale nikt nic nie mógł zaleźć ani ustalić. Dzwonienie nie ustawało. Głos dzwonów był pełny, dojrzały, słowem – były to dzwony wysokiej jakości! Wydawało się, że można to powiązać z przechyłami statku, ale nie zawsze to się zgadzało.
Dzwony rozbrzmiewały dzień i noc. Życie na statku stało się nieznośne. Nikt nie wiedział jaka jest tego przyczyna, chociaż poszukiwania nie ustawały. Statek zbliżał się do „ryczących czterdziestek” w rejonie Argentyny i zabobonni pesymiści ostrzegali przed niechybną katastrofą. I tak minął tydzień.
Młodszy motorzysta zaokrętował na statek w swój pierwszy rejs. Zdążył już oswoić się z siłownią i swoje obowiązki starał się wykonywać jak najlepiej. Pewnego dnia przykręcał jakiś element w maszynowni i śruba spadła do zęz. Na tym statku w takiej sytuacji należało śrubę odnaleźć. Tak długo szukać aż się znajdzie. Zagłębił się więc motorman w zęzy maszynowe, które były tak przepastne, że mógł tam – pod podłogą maszynowni poruszać się dość swobodnie. Szukał i szukał aż przeszedł w kierunku rufy. Znowu usłyszał dzwony. Pochylił się, żeby zajrzeć za wręgi rufowe i spostrzegł składowisko mosiężnych rur, które wraz z ruchem statku przemieszczały się bezładnie i uderzając o siebie wzajemnie DZWONIŁY! Pięknym, głębokim tonem. Motorzysta zdołał jakoś związać je razem i dzwonienie ustało. Na statku zapanowała cisza przerywana tylko normalnymi odgłosami pracujących silników, szumu wentylatorów itp. Zabobonni pesymiści wycofali się na „z góry upatrzone pozycje” a wszyscy po prostu odetchnęli. I co się okazało? Zapas mosiężnych rur w zęzach zgromadził żądny zysku członek załogi z zamiarem sprzedania tego „koloru” Louisowi w Las Palmas, gdzie statek zawijał po drodze. Mr. Louis nie od wczoraj prowadził takie interesy. Cóż, kiedy załogant w ten rejs nie popłynął, za to rury zostały. W Las Palmas nie zostały odebrane, z czasem ich opakowanie zgniło i rury uwolniły się dając znać o sobie w tak efektowny sposób.
Okazało się przy okazji, że tzw. czytelnictwo potrafi naprawdę zająć ludziom (wolny) czas uwalniając bogate pokłady wyobraźni.
St.Mech Jerzy Turzański