Tak nazywał się mój pierwszy statek na tzw. „saksach” Oczywiście nie był to jeszcze następny statek, który pod tą nazwą przez 22 lata pływa do dzisiaj.
Tamten, pod banderą austriacką miał jeszcze to do siebie, że zbudowany był na Węgrzech. Miał około 3 tysięcy ton i długość ok. 100 metrów. Byłem później jeszcze na trzech takich statkach zbudowanych na Węgrzech. Węgrzy budowali je na Dunaju, a później „spławiali” do Rumunii gdzie montowano nadbudówkę. Maszynownia była zaprojektowana i opanowana przez NRD - owską firmę SKL (dawniej Buckau - Wolf – silniki stosowane na polskich lugrotrawlerach i statkach szkolnych, np. Azymut, Nawigator) Później jeszcze spotkałem statek zbudowany w Austrii! Chcieć to móc! Pamiętam stateczki „Flora” i „Emilia” zbudowane we Wrocławiu. Były to małe – 500 ton kabotażowce pływające wzdłuż polskiego wybrzeża. No ale później pobudowano jakieś mosty zagradzające przejście do Szczecina i przedsięwzięcie upadło. Nie mamy kabotażowców.
Zillertal to piękna alpejska dolina nad rzeką Ziller w pobliżu Innsbrucka. Nasz statek, który nie wiadomo do kogo należał jak to zwykle bywa, zarządzany był przez spółkę Schulauerschiffahrtskontor (kto to wymówi jednym tchem) z Wedel pod Hamburgiem. Agencja w Polsce apelowała o pośpiech, „bo statek jest na wyjściu”. No to się spieszyłem. Pojechałem pociągiem do Hamburga, a stamtąd kolejką do Wedel. Była to najdłuższa linia S-Bahn w Hamburgu. Na miejscu, w robot-niczym pensjonacie w którym głównie mieszkali pracownicy pobliskiej elektrowni okazało się, że o statku jeszcze nikt nie słyszał. Owszem, załogę zbierano i to także na inne statki tego armatora nb. posiadające równie dźwięczne nazwy austriackich dolin. Ogółem było tam nas kilku – ja i trzech motorzystów. O statku, jak mówiłem, wiadomości nie było. Przebywaliśmy tam trzy tygodnie! Głównym naszym zajęciem było telefonowanie do domu z licznie rozmieszczonych w miasteczku budek telefonicznych w miarę posiadanych zasobów finansowych. Telefonów komórkowych jeszcze nie było, co dzisiaj trudno zrozumieć. Dostawaliśmy śniadanie oraz tzw. obiadokolację, „przysługiwały” nam także dwa filmy dziennie. Pensjonat prowadziła miła niemiecka rodzina – ojciec, matka, syn i córka. Na pozór – żyć nie umierać!
Ale spróbujcie tak wytrzymać (chociaż na koszt armatora) trzy tygodnie nie mając praktycznie nic do roboty, będąc w gotowości i nie znając miejsca ani godziny… To trochę tak jak z tymi dziewczynami (if you know, what I mean…)
Spacerowaliśmy sobie także po zalesionym klifowym brzegu nad Łabą dochodząc czasem aż do tzw. Treffen Point – Punkt spotkań. Tam przy restauracji na której tarasach siedzieli ludzie na świeżym powietrzu zainstalowano maszt sygnałowy na który wciągano banderę statku, który akurat Łabą obok przepływał. Równocześnie grano hymn państwa, które reprezentowała bandera. Kiedy niedawno, po trzydziestu latach byłem tam znowu i żadnego hymnu nie grano zapytałem – dlaczego? Pilot odpowiedział – wiesz jak to jest. To wszystko organizował pewien były pilot. Ostatnio miał już 96 lat i po prostu umarł. No i nie ma hymnów i salutów banderą. Miejmy nadzieję, że koś przejął ten sympatyczny obyczaj.
Kiedyś spacerowaliśmy w pobliżu pensjonatu i zauważyliśmy polski statek podchodzący do nabrzeża elektrowni. Przywiózł ładunek węgla. Coś innego jeszcze zwróciło naszą uwagę. W pobliżu jakiś starszy pan, prawdopodobnie z wnuczkiem również obserwowali statek.
- Dziadku, co to za statek? – zapytał wnuczek. Dziadek zauważył nas, a byliśmy wtedy dość „rustykalnie” ubrani w służbowe kurtki z PŻM nieprzemakalne i bardzo przydatne w podróży. Nie wiem co sobie pomyślał, ale wyraźnie odpowiedział wnuczkowi. Rozumiałem każde słowo.
- To, Hans, jest polski statek. Widzisz biało - czerwoną banderę? A po spodem, na rufie jest napis „Szczecin”. To Stettin, stare niemieckie miasto, które nam Polacy zabrali.
- A co ten statek przywiózł? – chciał wiedzieć wnuczek
- Ten statek przywiózł węgiel ze Śląska, naszego Śląska, które również Polacy nam zabrali.
Korciło mnie by podejść i powiedzieć: - a zacznijcie jeszcze raz to i Hamburg będzie polskim miastem…
Nadszedł koniec miesiąca i moi koledzy w „nieszczęściu” wymyślili, że powinniśmy pójść do przedstawiciela armatora, czyli słynnego Schulauershiff itp., którego odnaleźliśmy w mieście. Mieliśmy mianowicie poprosić o wynagrodzenie za ubiegły miesiąc! Całkiem słusznie, gdyż na miejscu okazało się, że sprawę potraktowano z pełnym zrozumieniem. Głównym negocjatorem byłem ja, „wytypowany” przez kolegów jako że znałem trochę niemiecki. Ułożyłem sobie formułkę do wygłoszenia i – proszę – pieniądze znalazły się w kieszeniach! Nie było tego dużo, bo ten poprzedni miesiąc w naszym przypadku był bardzo krótki, ale zawsze! Natychmiast popędziliśmy do supermarketów zakupić specjały do paczek do Polski. Takie czasy! U nas wtedy prawie niczego nie było i nawet małe wsparcie rodzinnego menu (i budżetu) liczyło się bardzo.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Statek był dość obskurny, jako że bandera Austrii traktowana była wtedy jako „tania” co oznaczało mniejszą dbałość o szczegóły. Kapitan – Niemiec nazywał się Bibow i wywodził swój rodowód od… kozackiego atamana, co czasem rozwój wypadków zdawał się potwierdzać.
W ogóle „oficerkę” stanowili Niemcy, gdzie wyjątkiem byłem ja – drugi mechanik. Był jeszcze z nami motorzysta i kucharz – Polacy. Resztę załogi stanowili Murzyni z Wysp Tuvalu na Południowym Pacyfiki w okolicy Wysp Marshalla. To byli ciekawi ludzie. Nazwałem ich „Murzynami”, bo wyglądali tak jak kojarzy się nam Murzyn – negroidalne rysy twarzy, wełniste czarne włosy no i oczywiście czarny kolor skóry. Nie wyglądali tak jak inni mieszkańcy Wysp Polinezji, dokąd nie było im tak daleko. Ale nie szkodzi. Opowiadali o swoich wyspach jak o oazie szczęśliwości na tym zabieganym świecie. Podobno tam mogłeś siedzieć na plaży, łowić ryby, kokosy spadały z palm gotowe do zjedzenia, a piękne dziewczyny grały na gitarach.
Zapytałem, czy słyszeli w takim razie opowieść o Murzynku, który siedział na plaży i łowił ryby? Jak ktoś poradził mu, żeby dalej zarzucał, złowił więcej ryb, kupił łódź… No i co? – No i może będziesz mógł kupić sobie kuter! – No i co? – A może flotyllę kutrów i zostaniesz bossem! – No i co? – No i będziesz mógł sobie ciągle siedzieć na plaży! – A co ja w tej chwili robię?!
Śmiali się do rozpuku. – Ale – mówili – to już „końcówka” tego raju. Na głównej wyspie budują lotnisko… Niedługo zaleje nas fala turystów i będzie jak na całym świecie. – To po co stamtąd ruszyliście w szeroki świat? Odpowiedź nawiązywała do wypowiedzi Kargula przed odlotem do Ameryki (Kochaj albo rzuć) – Ja… swiata ciekawy! Mieli nawet swoją gazetę Tuvalu News pisaną na… maszynie do pisania. Ale mieli! Organizowali też co pewien czas strajk. Kiedy zapytałem dlaczego to robią, odpowiedzieli – słuchaj, przecież pracujemy. A kiedy jest praca, zawsze są i strajki! Najniższy z nich w służbowej hierarchii zarabiał sto dolarów miesięcznie… Pensje na statku kształtowały się następująco: kapitan zarabiał dwa razy tyle co starszy mechanik, starszy mechanik dwa razy tyle co ja, ja dwa razy tyle co motorzysta, a motorzysta dwa razy tyle co Murzyn.
Mesa oficerska znajdowała się na przeciw mesy załogowej. Obydwie mesy łączył długi korytarz, gdzie z boku usytuowana była kuchnia. Na posiłki przychodziłem do mesy oficerskiej i siedziałem przy stole wraz z trzema mrukliwymi Niemcami jak na „tureckim kazaniu”. Rozmawiali przeważnie w jakimś hamburskim dialekcie kompletnie niezrozumiałym. Cóż było robić! Chief mechanik, osobnik „nikczemnej postury” zawsze w krótkich spodenkach i ciemnych okularach na nosie, (pseudo Karzeł) miał podobno jakiś biznes na Sankt Pauli w Hamburgu. Obawiał się trochę polskiego kucharza, który górował nad nim wzrostem jak wieża nad budką i nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Kiedyś wybieraliśmy się do miasta po robocie i był z nami kucharz. Nagle przychodzi chief inżynier i mówi rozkazująco: - Kuk! Za pół godziny mam gości! Proszę nakryć stół w mesie, ma być sałatka, oliwki i nie pamiętam, co tam jeszcze. Kucharz zmienił się na twarzy i jeszcze wyciągnął się wzwyż przy małym chiefie. Pokazał mu zegarek. – Ty wiesz, która godzina?! – wrzasnął. - Co, ja tu mam może na okrągło pracować?! Zjadłeś obiad? Zjadłeś kolację? Masz nocne porcje w lodówce? To sam sobie rób przyjęcie!
- Ja ja ja! – Wykrztusił chief. – Ja tylko myślałem… To nie myśl – rzucił kucharz. – Idziemy! I poszliśmy do miasta.
Kapitan, któremu kucharz bezwzględnie podlegał, krzyczał czasami na niego – Too much! Too much! (za dużo), a potem mówił do swoich: - popatrz, jak ci Polacy jedzą! Nigdy tego nie przerobią! A kucharz wołał mnie do kuchni pod pretekstem jakiejś awarii i mówił – zjadłbyś coś? Już ja tam o was zadbam! Nie będą sobie nabijać kabzy naszym żarciem! I rzeczywiście, jedzenie było bardzo dobre.
Na samym początku chief zwrócił się do mnie – kanast du schweissen? Kannst du drehen? (czy umiesz spawać i toczyć). Więc zostałem – Zweiter – Schweisser ( Drugi – Spawacz) i jakoś musiałem sobie z tym poradzić.
Trzecim Niemcem w mesie był chief z pokładu, czyli starszy oficer. Trudny do sklasyfikowania po prostu dlatego, że często się zmieniali. Widocznie i dla nich nie było najlepiej na tym węgiersko – austriacko – niemieckim statku. Dość, że zmieniali się często. Pewnego razu zaokrętował ciekawy jegomość. Był młody, około 35 lat, opalony i wyglądał trochę na osobnika z innego świata. Mówił zrozumiale, ale był nieco mrukliwy, a już szczególnie ze mną nie chciał w ogóle rozmawiać. Tym większe było moje zdumienie, kiedy za kilka dni zajrzał do mojej kabiny! Usiadł i mówi: - słuchaj, ja już mam dość tych typów w mesie! Przecież to debile! Same scheisskerle! (obraźliwe określenie). Nie można z nimi normalnie porozmawiać! Masz coś do wypicia? Przy kieliszeczku czegoś dobrego opowiedział mi swoją historię. Był zięciem mera Saint – Moritz! ( Kurort w Szwajcarii ) – Taak, bracie.. – mówił. W zimie narty, w lecie żagle… Mój jacht stoi na Elbie, (wyspa na Morzu Śródziemnym), będąc tam w hotelu zawsze widziałem jego maszty. Ale, widzisz, zachciało mi się na Wyspy Południowe! Na wycieczkowym żaglowcu! Mam w końcu dyplom kapitana żeglugi wielkiej również ze specjalizacją na żaglowce, a z czegoś trzeba żyć. Tę fuchę załatwił mi teść, ale zrobiłem wielki błąd. Zaangażowałem żonę jako intendenta! No i kiedy przyłapała mnie ze stewardessą, więcej rozmów nie było. Zostałem skazany na banicję na pewien czas i dlatego właśnie tu jestem. Tfu! Ale ja tam wrócę! Wszystko będzie dobrze!
I tak zyskałem sprzymierzeńca nawet spośród Niemców!
Cóż, jak mówi przysłowie, wszystko dobre co się dobrze kończy i „wylądowałem” pewnego dnia znowu w Hamburgu. Kontrakt był skończony. Wybrałem się więc do znajomych Izraelitów, którzy niepodzielnie wtedy władali ulicą Landungsbrucken nad kanałem portowym. Zrobiło się późno i kiedy chciałem jeszcze kupić żonie jakieś spodnie pan Moszkowicz już sklep zamykał.
- Panie Moszkowicz – prosiłem – to tylko te białe spodnie!
- Ajajaj! – Odpowiedział zirytowany. – Spodnie! Spodnie! I ja mam przez to później iść do domu? Dla żony! A ładna?
I tak to po tych transakcjach obładowany pięcioma pięknymi granatowymi torbami oprócz bagażu osobistego dojechałem do Berlina Zachodniego. Przejechałem granicę i znalazłem się w Berlinie Wschodnim. Stanąłem bezradnie przed stacją metra. Wiedziałem, że mam dojechać do stacji Leipzigerstrasse , ale nie wiedziałem którym pociągiem. Niedaleko zobaczyłem miłą starszą panią. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak dojechać do Leipziegerstrasse? – spytałem uprzejmie. – Ooo, tak, z pewnością – odpowiedziała. – Ale, ale… może lepiej proszę spytać tą dziewczynę. Ona pana odprowadzi aż na miejsce! No i zostałem „na placu boju” wraz postawną dziewuchą jak na Niemkę całkiem niczego sobie. Babcia gdzieś zniknęła. – No to dawaj te torby – zadysponowała. Idziemy! Ty z Zachodu? Mówiła znowu jakimś berlińskim slangiem, ale jako tako ją rozumiałem. – Poniekąd tak – odpowiedziałem - przyjechałem z Hamburga. Ale jestem Polakiem. Popatrzyła na mnie z ukosa i zastanowiła się. – Może być Polak – powiedziała wreszcie. – Mam fotografię Wałęsy nad łóżkiem! Myślałam, że z Zachodu, to przez te torby. Ale nie szkodzi. Polska to prawie Zachód! Pracowała w rzeźni. Ciężkiej pracy dziewczyna. Jak wszyscy wyglądała jakiejś zmiany, klucza do lepszego życia. Co nie zawsze musiało się sprawdzić.
Siedzieliśmy w jakimś parczku przy stacji, bo uparła się czekać na odjazd mojego pociągu. W pewnym momencie powiedziała: - Ale ja nie mogę niczego z tobą robić! Ty jesteś żonaty! Wskazała obrączkę na moim palcu. – Chwała Bogu – pomyślałem.
No i wróciłem do domu.
Autor: st.mech Jerzy Turzański
Zillertal to piękna alpejska dolina nad rzeką Ziller w pobliżu Innsbrucka. Nasz statek, który nie wiadomo do kogo należał jak to zwykle bywa, zarządzany był przez spółkę Schulauerschiffahrtskontor (kto to wymówi jednym tchem) z Wedel pod Hamburgiem. Agencja w Polsce apelowała o pośpiech, „bo statek jest na wyjściu”. No to się spieszyłem. Pojechałem pociągiem do Hamburga, a stamtąd kolejką do Wedel. Była to najdłuższa linia S-Bahn w Hamburgu. Na miejscu, w robot-niczym pensjonacie w którym głównie mieszkali pracownicy pobliskiej elektrowni okazało się, że o statku jeszcze nikt nie słyszał. Owszem, załogę zbierano i to także na inne statki tego armatora nb. posiadające równie dźwięczne nazwy austriackich dolin. Ogółem było tam nas kilku – ja i trzech motorzystów. O statku, jak mówiłem, wiadomości nie było. Przebywaliśmy tam trzy tygodnie! Głównym naszym zajęciem było telefonowanie do domu z licznie rozmieszczonych w miasteczku budek telefonicznych w miarę posiadanych zasobów finansowych. Telefonów komórkowych jeszcze nie było, co dzisiaj trudno zrozumieć. Dostawaliśmy śniadanie oraz tzw. obiadokolację, „przysługiwały” nam także dwa filmy dziennie. Pensjonat prowadziła miła niemiecka rodzina – ojciec, matka, syn i córka. Na pozór – żyć nie umierać!
Ale spróbujcie tak wytrzymać (chociaż na koszt armatora) trzy tygodnie nie mając praktycznie nic do roboty, będąc w gotowości i nie znając miejsca ani godziny… To trochę tak jak z tymi dziewczynami (if you know, what I mean…)
Spacerowaliśmy sobie także po zalesionym klifowym brzegu nad Łabą dochodząc czasem aż do tzw. Treffen Point – Punkt spotkań. Tam przy restauracji na której tarasach siedzieli ludzie na świeżym powietrzu zainstalowano maszt sygnałowy na który wciągano banderę statku, który akurat Łabą obok przepływał. Równocześnie grano hymn państwa, które reprezentowała bandera. Kiedy niedawno, po trzydziestu latach byłem tam znowu i żadnego hymnu nie grano zapytałem – dlaczego? Pilot odpowiedział – wiesz jak to jest. To wszystko organizował pewien były pilot. Ostatnio miał już 96 lat i po prostu umarł. No i nie ma hymnów i salutów banderą. Miejmy nadzieję, że koś przejął ten sympatyczny obyczaj.
Kiedyś spacerowaliśmy w pobliżu pensjonatu i zauważyliśmy polski statek podchodzący do nabrzeża elektrowni. Przywiózł ładunek węgla. Coś innego jeszcze zwróciło naszą uwagę. W pobliżu jakiś starszy pan, prawdopodobnie z wnuczkiem również obserwowali statek.
- Dziadku, co to za statek? – zapytał wnuczek. Dziadek zauważył nas, a byliśmy wtedy dość „rustykalnie” ubrani w służbowe kurtki z PŻM nieprzemakalne i bardzo przydatne w podróży. Nie wiem co sobie pomyślał, ale wyraźnie odpowiedział wnuczkowi. Rozumiałem każde słowo.
- To, Hans, jest polski statek. Widzisz biało - czerwoną banderę? A po spodem, na rufie jest napis „Szczecin”. To Stettin, stare niemieckie miasto, które nam Polacy zabrali.
- A co ten statek przywiózł? – chciał wiedzieć wnuczek
- Ten statek przywiózł węgiel ze Śląska, naszego Śląska, które również Polacy nam zabrali.
Korciło mnie by podejść i powiedzieć: - a zacznijcie jeszcze raz to i Hamburg będzie polskim miastem…
Nadszedł koniec miesiąca i moi koledzy w „nieszczęściu” wymyślili, że powinniśmy pójść do przedstawiciela armatora, czyli słynnego Schulauershiff itp., którego odnaleźliśmy w mieście. Mieliśmy mianowicie poprosić o wynagrodzenie za ubiegły miesiąc! Całkiem słusznie, gdyż na miejscu okazało się, że sprawę potraktowano z pełnym zrozumieniem. Głównym negocjatorem byłem ja, „wytypowany” przez kolegów jako że znałem trochę niemiecki. Ułożyłem sobie formułkę do wygłoszenia i – proszę – pieniądze znalazły się w kieszeniach! Nie było tego dużo, bo ten poprzedni miesiąc w naszym przypadku był bardzo krótki, ale zawsze! Natychmiast popędziliśmy do supermarketów zakupić specjały do paczek do Polski. Takie czasy! U nas wtedy prawie niczego nie było i nawet małe wsparcie rodzinnego menu (i budżetu) liczyło się bardzo.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Statek był dość obskurny, jako że bandera Austrii traktowana była wtedy jako „tania” co oznaczało mniejszą dbałość o szczegóły. Kapitan – Niemiec nazywał się Bibow i wywodził swój rodowód od… kozackiego atamana, co czasem rozwój wypadków zdawał się potwierdzać.
W ogóle „oficerkę” stanowili Niemcy, gdzie wyjątkiem byłem ja – drugi mechanik. Był jeszcze z nami motorzysta i kucharz – Polacy. Resztę załogi stanowili Murzyni z Wysp Tuvalu na Południowym Pacyfiki w okolicy Wysp Marshalla. To byli ciekawi ludzie. Nazwałem ich „Murzynami”, bo wyglądali tak jak kojarzy się nam Murzyn – negroidalne rysy twarzy, wełniste czarne włosy no i oczywiście czarny kolor skóry. Nie wyglądali tak jak inni mieszkańcy Wysp Polinezji, dokąd nie było im tak daleko. Ale nie szkodzi. Opowiadali o swoich wyspach jak o oazie szczęśliwości na tym zabieganym świecie. Podobno tam mogłeś siedzieć na plaży, łowić ryby, kokosy spadały z palm gotowe do zjedzenia, a piękne dziewczyny grały na gitarach.
Zapytałem, czy słyszeli w takim razie opowieść o Murzynku, który siedział na plaży i łowił ryby? Jak ktoś poradził mu, żeby dalej zarzucał, złowił więcej ryb, kupił łódź… No i co? – No i może będziesz mógł kupić sobie kuter! – No i co? – A może flotyllę kutrów i zostaniesz bossem! – No i co? – No i będziesz mógł sobie ciągle siedzieć na plaży! – A co ja w tej chwili robię?!
Śmiali się do rozpuku. – Ale – mówili – to już „końcówka” tego raju. Na głównej wyspie budują lotnisko… Niedługo zaleje nas fala turystów i będzie jak na całym świecie. – To po co stamtąd ruszyliście w szeroki świat? Odpowiedź nawiązywała do wypowiedzi Kargula przed odlotem do Ameryki (Kochaj albo rzuć) – Ja… swiata ciekawy! Mieli nawet swoją gazetę Tuvalu News pisaną na… maszynie do pisania. Ale mieli! Organizowali też co pewien czas strajk. Kiedy zapytałem dlaczego to robią, odpowiedzieli – słuchaj, przecież pracujemy. A kiedy jest praca, zawsze są i strajki! Najniższy z nich w służbowej hierarchii zarabiał sto dolarów miesięcznie… Pensje na statku kształtowały się następująco: kapitan zarabiał dwa razy tyle co starszy mechanik, starszy mechanik dwa razy tyle co ja, ja dwa razy tyle co motorzysta, a motorzysta dwa razy tyle co Murzyn.
Mesa oficerska znajdowała się na przeciw mesy załogowej. Obydwie mesy łączył długi korytarz, gdzie z boku usytuowana była kuchnia. Na posiłki przychodziłem do mesy oficerskiej i siedziałem przy stole wraz z trzema mrukliwymi Niemcami jak na „tureckim kazaniu”. Rozmawiali przeważnie w jakimś hamburskim dialekcie kompletnie niezrozumiałym. Cóż było robić! Chief mechanik, osobnik „nikczemnej postury” zawsze w krótkich spodenkach i ciemnych okularach na nosie, (pseudo Karzeł) miał podobno jakiś biznes na Sankt Pauli w Hamburgu. Obawiał się trochę polskiego kucharza, który górował nad nim wzrostem jak wieża nad budką i nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Kiedyś wybieraliśmy się do miasta po robocie i był z nami kucharz. Nagle przychodzi chief inżynier i mówi rozkazująco: - Kuk! Za pół godziny mam gości! Proszę nakryć stół w mesie, ma być sałatka, oliwki i nie pamiętam, co tam jeszcze. Kucharz zmienił się na twarzy i jeszcze wyciągnął się wzwyż przy małym chiefie. Pokazał mu zegarek. – Ty wiesz, która godzina?! – wrzasnął. - Co, ja tu mam może na okrągło pracować?! Zjadłeś obiad? Zjadłeś kolację? Masz nocne porcje w lodówce? To sam sobie rób przyjęcie!
- Ja ja ja! – Wykrztusił chief. – Ja tylko myślałem… To nie myśl – rzucił kucharz. – Idziemy! I poszliśmy do miasta.
Kapitan, któremu kucharz bezwzględnie podlegał, krzyczał czasami na niego – Too much! Too much! (za dużo), a potem mówił do swoich: - popatrz, jak ci Polacy jedzą! Nigdy tego nie przerobią! A kucharz wołał mnie do kuchni pod pretekstem jakiejś awarii i mówił – zjadłbyś coś? Już ja tam o was zadbam! Nie będą sobie nabijać kabzy naszym żarciem! I rzeczywiście, jedzenie było bardzo dobre.
Na samym początku chief zwrócił się do mnie – kanast du schweissen? Kannst du drehen? (czy umiesz spawać i toczyć). Więc zostałem – Zweiter – Schweisser ( Drugi – Spawacz) i jakoś musiałem sobie z tym poradzić.
Trzecim Niemcem w mesie był chief z pokładu, czyli starszy oficer. Trudny do sklasyfikowania po prostu dlatego, że często się zmieniali. Widocznie i dla nich nie było najlepiej na tym węgiersko – austriacko – niemieckim statku. Dość, że zmieniali się często. Pewnego razu zaokrętował ciekawy jegomość. Był młody, około 35 lat, opalony i wyglądał trochę na osobnika z innego świata. Mówił zrozumiale, ale był nieco mrukliwy, a już szczególnie ze mną nie chciał w ogóle rozmawiać. Tym większe było moje zdumienie, kiedy za kilka dni zajrzał do mojej kabiny! Usiadł i mówi: - słuchaj, ja już mam dość tych typów w mesie! Przecież to debile! Same scheisskerle! (obraźliwe określenie). Nie można z nimi normalnie porozmawiać! Masz coś do wypicia? Przy kieliszeczku czegoś dobrego opowiedział mi swoją historię. Był zięciem mera Saint – Moritz! ( Kurort w Szwajcarii ) – Taak, bracie.. – mówił. W zimie narty, w lecie żagle… Mój jacht stoi na Elbie, (wyspa na Morzu Śródziemnym), będąc tam w hotelu zawsze widziałem jego maszty. Ale, widzisz, zachciało mi się na Wyspy Południowe! Na wycieczkowym żaglowcu! Mam w końcu dyplom kapitana żeglugi wielkiej również ze specjalizacją na żaglowce, a z czegoś trzeba żyć. Tę fuchę załatwił mi teść, ale zrobiłem wielki błąd. Zaangażowałem żonę jako intendenta! No i kiedy przyłapała mnie ze stewardessą, więcej rozmów nie było. Zostałem skazany na banicję na pewien czas i dlatego właśnie tu jestem. Tfu! Ale ja tam wrócę! Wszystko będzie dobrze!
I tak zyskałem sprzymierzeńca nawet spośród Niemców!
Cóż, jak mówi przysłowie, wszystko dobre co się dobrze kończy i „wylądowałem” pewnego dnia znowu w Hamburgu. Kontrakt był skończony. Wybrałem się więc do znajomych Izraelitów, którzy niepodzielnie wtedy władali ulicą Landungsbrucken nad kanałem portowym. Zrobiło się późno i kiedy chciałem jeszcze kupić żonie jakieś spodnie pan Moszkowicz już sklep zamykał.
- Panie Moszkowicz – prosiłem – to tylko te białe spodnie!
- Ajajaj! – Odpowiedział zirytowany. – Spodnie! Spodnie! I ja mam przez to później iść do domu? Dla żony! A ładna?
I tak to po tych transakcjach obładowany pięcioma pięknymi granatowymi torbami oprócz bagażu osobistego dojechałem do Berlina Zachodniego. Przejechałem granicę i znalazłem się w Berlinie Wschodnim. Stanąłem bezradnie przed stacją metra. Wiedziałem, że mam dojechać do stacji Leipzigerstrasse , ale nie wiedziałem którym pociągiem. Niedaleko zobaczyłem miłą starszą panią. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak dojechać do Leipziegerstrasse? – spytałem uprzejmie. – Ooo, tak, z pewnością – odpowiedziała. – Ale, ale… może lepiej proszę spytać tą dziewczynę. Ona pana odprowadzi aż na miejsce! No i zostałem „na placu boju” wraz postawną dziewuchą jak na Niemkę całkiem niczego sobie. Babcia gdzieś zniknęła. – No to dawaj te torby – zadysponowała. Idziemy! Ty z Zachodu? Mówiła znowu jakimś berlińskim slangiem, ale jako tako ją rozumiałem. – Poniekąd tak – odpowiedziałem - przyjechałem z Hamburga. Ale jestem Polakiem. Popatrzyła na mnie z ukosa i zastanowiła się. – Może być Polak – powiedziała wreszcie. – Mam fotografię Wałęsy nad łóżkiem! Myślałam, że z Zachodu, to przez te torby. Ale nie szkodzi. Polska to prawie Zachód! Pracowała w rzeźni. Ciężkiej pracy dziewczyna. Jak wszyscy wyglądała jakiejś zmiany, klucza do lepszego życia. Co nie zawsze musiało się sprawdzić.
Siedzieliśmy w jakimś parczku przy stacji, bo uparła się czekać na odjazd mojego pociągu. W pewnym momencie powiedziała: - Ale ja nie mogę niczego z tobą robić! Ty jesteś żonaty! Wskazała obrączkę na moim palcu. – Chwała Bogu – pomyślałem.
No i wróciłem do domu.
Autor: st.mech Jerzy Turzański