To były studia. Zaoczne! W 1971 roku resort żeglugi doszedł do wniosku, że nie będzie dalej awansował absolwentów trzyletnich, pomaturalnych Szkół Morskich i Rybołówstwa Morskiego.
Postanowiono stworzyć system zaocznych studiów uzupełniających które, zgodnie z założeniami, powinny dodatkowo dokształcić kandydatów na kapitanów żeglugi wielkiej oraz starszych mechaników.
W środowisku morskim zawrzało. Trzeba się uczyć! A może nie warto awansować… Był to rzeczywiście problem dla niektórych już siwych głów nie posiadających jeszcze najwyższego dyplomu. Po części było to spowodowane pozostawaniem tych „głów” na przykład w administracji morskiej, ale tam awans, na zasadzie okresowej praktyki morskiej był w zasięgu. A tu taki klops!
Runęli więc nierzadko starzy już „towarzysze broni” w kierunku murów uczelni, Wyższej Szkoły Morskiej. Profesorowie zacierali ręce. Ale wszyscy pocieszali się myślą – studia uzupełniające! Zaoczne! Jakoś to będzie, w końcu nie na darmo tyle lat uczyliśmy się w swoich szkołach!
Byłem wtedy trzecim mechanikiem w PŻM. Awans na chiefa jawił się w nieodgadnionej przyszłości. Ale, ale… kiedyś, kiedy zmieniłem mury Politechniki (do których nie zdołałem jeszcze na dobre wejść) na bramy Państwowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego warunek był jeden. Ukończysz prawdziwe studia! Kiedy i jakie, to melodia przyszłości. Ale ukończysz!
No dobrze już, dobrze… Po ukończeniu PSRM byłem prawie paniskiem. Nie prawie, a całą gębą… ciekawa praca, zagraniczne wojaże… Wiedza nabyta też wcale byle jaka nie była. Konkurowaliśmy ostro z sąsiadującą z nami Państwową Szkołą Morską i mieliśmy na naszym Wydziale Mechanicznym załatwiony cały semestr ćwiczeń w Katedrze Maszyn Cieplnych na Politechnice Szczecińskiej. Mieliśmy w Szkole Studium Wojskowe i akademicki system kształcenia, a w mieście postrzegano nas jako studentów wyższej uczelni.
Ale dyplomu wyższej uczelni jeszcze nie mieliśmy. Tak więc po trochę, powoli zadecydowałem, że trzeba spróbować. Jest szansa!
Z początku sforsowałem odpowiednie działy mojego przedsiębiorstwa, by uzyskać skierowanie na studia. Atmosfera była sprzyjająca! Przebąkiwano coś nawet o korzystnym zaokrętowaniu umożliwiającym kontynuowanie studiów. A więc – do boju! Do dzieła…
Tu okazało się, że podejmujemy całkiem normalne studia. Z egzaminem wstępnym z zakresu szkoły średniej! I to mają być uzupełniające? Ale wziąłem na ambit! Nie nauczę się? To przecież – jak na razie - właściwie hobby. W moim starcie do PSRM orłem nie byłem. Matura poszła jako tako… Ale człowiek jest takim przekornym stworzeniem. Tutaj, gdzie właściwie nie musiałem się uczyć (hobby) nauczyłem się śpiewająco! Zdałem! Jeszcze wymienialiśmy ściągi na egzaminie z niektórymi siwymi głowami. Też zacięcie mieli!
No i zaczęło się. Pierwszy rok całkowicie „akademicki”, fizyka, matematyka, tyle że w obrębie kursu Politechniki. Litościwe Przedsiębiorstwo umożliwiło mi zaokrętowanie na odstawiony
w „krzaki” parowiec „Huta Florian” Więcej tam było takich studentów.
Pierwszy rok udało się zaliczyć w terminie. Drugi składał się z samych „ kobył”, jak matematyka, wytrzymałość materiałów, termodynamika… Na obowiązkowym 7 – tygodniowym zjeździe nie dało się wszystkiego załatwić. A tu trzeba już było podjąć normalną pracę zawodowa… Ogólnie było wiadomo, że do każdego z tych egzaminów należało się uczyć przynajmniej 3 miesiące. Samokształcenia! Czasem jako studenci zaoczni łączyliśmy się w zespoły wynajmujące jakichś korepetytorów na przykład z matematyki. Ale żartów nie było!
Wytrzymałość materiałów zdawałem u profesora, który znany był ze swojego nieprzejednania. Ale kiedy w końcu zapełniłem już dwa zeszyty 100 kartkowe A-4 zadaniami z belek itp. spraw wytrzymałościowych zdecydowałem się podchodzić. Profesor kazał mi usiąść w sekretariacie Instytutu Wytrzymałości Materiałów ( licznie odwiedzanego przez petentów) i zadał do rozwiązania belkę, jak do dziś pamiętam, potrójnie statycznie niewyznaczalną! Zabrałem się do tego metodą „trzech momentów”. Minęło półtorej godziny. Liczyłem pracowicie słupki by się gdzieś, broń Boże nie pomylić w znaku (+-), sekretarki trajlowały, petenci przychodzili no i nadszedł profesor. - No i co? – zagderał. Źle, źle! Tu obudził się we mnie bunt. – Nie źle, tylko dobrze! – powiedziałem i podałem
mu kalkulator. Proszę sprawdzić wyniki ostatnich obliczeń! Skrzywił się i zawyrokował. - Może i dobrze, ale za długo! Za długo! Musi pan przyjść jeszcze raz!
Następnym razem „przemaglował” mnie z innego materiału nie dotyczącego belek i kazał przyjść jeszcze raz! Kiedy już wycisnął ze mnie wszystko co się dało i okazało się, że tę wytrzymałość jako tako znam poprosił o indeks. – Wytrzymałościowca to z pana nie będzie: Trzy! A w dwa tygodnie później kiedy spotkaliśmy się na nartach krzyknął do mnie – tędy, tędy, panie inżynierze… Był to jednak awans zupełnie przedwczesny.
Były bowiem jeszcze inne kobyły… termodynamika jako nauka o czasem irracjonalnym zabarwieniu ciekawiła mnie od dawna.
Ale nauczyć się tego było ciężko. Wyczuć właściwą temu przedmiotowi „aurę”, nie zagubić się w teoretycznych rozważaniach. Sytuację ratowały zadania. Trzeba było po prostu rozwiązać dużą ilość zadań by zrozumieć zastosowanie wzorów i zaadoptować” je do aktualnych potrzeb.
Kiedy więc kolejne dwa100 kartkowe zeszyty A4 napełniły się zadaniami zdecydowałem się przystąpić do egzaminu. Szło mi trudno. Musiałem się maksymalnie skoncentrować i nie było to łatwe. A profesor zaczął dogadywać… że za wolno, że… Wreszcie machnął mi dłonią przed nosem wskazując coś tam w mojej pracy. Wtedy straciłem cierpliwość. – Panie profesorze – powiedziałem. - Ja się uczę, meczę, staram się zrozumieć pański przedmiot z powodów, powiedziałbym, czasem nawet irracjonalnych! Muszę się tu bardzo skupić, a pan mi przeszkadza!
Nagle zdecydowałem. – I wie pan co? Na razie dam sobie spokój z tym egzaminem. Pan w końcu tylko to robi! Zabrałem zeszyty i wyszedłem. W rezultacie musiałem czekać półtora roku na innego profesora! Ale egzamin zdałem, a z poprzednim profesorem pomimo tej potyczki utrzymuję bardzo dobre stosunki .
W międzyczasie gruchnęła wieść z jasnego nieba: wycofano wymóg ukończenia studiów dla kandydatów na kapitanów i starszych mechaników! Dopiero zaczął się exodus odwrotu z bram uczelni. Pomyślałem: a po co? Tyle czasu się człowiek męczył… coś tam poznał, coś osiągnął… Niee, to byłoby nie fair. Ostatni egzamin był już zawodowym zbiorowym egzaminem z przedmiotów ściśle zawodowych. Zdawałem go u ostatniego z profesorów, za to najważniejszego… Na korytarzu czekała w napięciu moja młoda żona, która pierwsza mi pogratulowała. Zrobiłem to! A po co? Jakby na to nie patrzyć, jeżeli trafia się jakaś (porządna) przygoda, to trzeba ją przeżyć!
Autor: st.mech Jerzy Turzański
W środowisku morskim zawrzało. Trzeba się uczyć! A może nie warto awansować… Był to rzeczywiście problem dla niektórych już siwych głów nie posiadających jeszcze najwyższego dyplomu. Po części było to spowodowane pozostawaniem tych „głów” na przykład w administracji morskiej, ale tam awans, na zasadzie okresowej praktyki morskiej był w zasięgu. A tu taki klops!
Runęli więc nierzadko starzy już „towarzysze broni” w kierunku murów uczelni, Wyższej Szkoły Morskiej. Profesorowie zacierali ręce. Ale wszyscy pocieszali się myślą – studia uzupełniające! Zaoczne! Jakoś to będzie, w końcu nie na darmo tyle lat uczyliśmy się w swoich szkołach!
Byłem wtedy trzecim mechanikiem w PŻM. Awans na chiefa jawił się w nieodgadnionej przyszłości. Ale, ale… kiedyś, kiedy zmieniłem mury Politechniki (do których nie zdołałem jeszcze na dobre wejść) na bramy Państwowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego warunek był jeden. Ukończysz prawdziwe studia! Kiedy i jakie, to melodia przyszłości. Ale ukończysz!
No dobrze już, dobrze… Po ukończeniu PSRM byłem prawie paniskiem. Nie prawie, a całą gębą… ciekawa praca, zagraniczne wojaże… Wiedza nabyta też wcale byle jaka nie była. Konkurowaliśmy ostro z sąsiadującą z nami Państwową Szkołą Morską i mieliśmy na naszym Wydziale Mechanicznym załatwiony cały semestr ćwiczeń w Katedrze Maszyn Cieplnych na Politechnice Szczecińskiej. Mieliśmy w Szkole Studium Wojskowe i akademicki system kształcenia, a w mieście postrzegano nas jako studentów wyższej uczelni.
Ale dyplomu wyższej uczelni jeszcze nie mieliśmy. Tak więc po trochę, powoli zadecydowałem, że trzeba spróbować. Jest szansa!
Z początku sforsowałem odpowiednie działy mojego przedsiębiorstwa, by uzyskać skierowanie na studia. Atmosfera była sprzyjająca! Przebąkiwano coś nawet o korzystnym zaokrętowaniu umożliwiającym kontynuowanie studiów. A więc – do boju! Do dzieła…
Tu okazało się, że podejmujemy całkiem normalne studia. Z egzaminem wstępnym z zakresu szkoły średniej! I to mają być uzupełniające? Ale wziąłem na ambit! Nie nauczę się? To przecież – jak na razie - właściwie hobby. W moim starcie do PSRM orłem nie byłem. Matura poszła jako tako… Ale człowiek jest takim przekornym stworzeniem. Tutaj, gdzie właściwie nie musiałem się uczyć (hobby) nauczyłem się śpiewająco! Zdałem! Jeszcze wymienialiśmy ściągi na egzaminie z niektórymi siwymi głowami. Też zacięcie mieli!
No i zaczęło się. Pierwszy rok całkowicie „akademicki”, fizyka, matematyka, tyle że w obrębie kursu Politechniki. Litościwe Przedsiębiorstwo umożliwiło mi zaokrętowanie na odstawiony
w „krzaki” parowiec „Huta Florian” Więcej tam było takich studentów.
Pierwszy rok udało się zaliczyć w terminie. Drugi składał się z samych „ kobył”, jak matematyka, wytrzymałość materiałów, termodynamika… Na obowiązkowym 7 – tygodniowym zjeździe nie dało się wszystkiego załatwić. A tu trzeba już było podjąć normalną pracę zawodowa… Ogólnie było wiadomo, że do każdego z tych egzaminów należało się uczyć przynajmniej 3 miesiące. Samokształcenia! Czasem jako studenci zaoczni łączyliśmy się w zespoły wynajmujące jakichś korepetytorów na przykład z matematyki. Ale żartów nie było!
Wytrzymałość materiałów zdawałem u profesora, który znany był ze swojego nieprzejednania. Ale kiedy w końcu zapełniłem już dwa zeszyty 100 kartkowe A-4 zadaniami z belek itp. spraw wytrzymałościowych zdecydowałem się podchodzić. Profesor kazał mi usiąść w sekretariacie Instytutu Wytrzymałości Materiałów ( licznie odwiedzanego przez petentów) i zadał do rozwiązania belkę, jak do dziś pamiętam, potrójnie statycznie niewyznaczalną! Zabrałem się do tego metodą „trzech momentów”. Minęło półtorej godziny. Liczyłem pracowicie słupki by się gdzieś, broń Boże nie pomylić w znaku (+-), sekretarki trajlowały, petenci przychodzili no i nadszedł profesor. - No i co? – zagderał. Źle, źle! Tu obudził się we mnie bunt. – Nie źle, tylko dobrze! – powiedziałem i podałem
mu kalkulator. Proszę sprawdzić wyniki ostatnich obliczeń! Skrzywił się i zawyrokował. - Może i dobrze, ale za długo! Za długo! Musi pan przyjść jeszcze raz!
Następnym razem „przemaglował” mnie z innego materiału nie dotyczącego belek i kazał przyjść jeszcze raz! Kiedy już wycisnął ze mnie wszystko co się dało i okazało się, że tę wytrzymałość jako tako znam poprosił o indeks. – Wytrzymałościowca to z pana nie będzie: Trzy! A w dwa tygodnie później kiedy spotkaliśmy się na nartach krzyknął do mnie – tędy, tędy, panie inżynierze… Był to jednak awans zupełnie przedwczesny.
Były bowiem jeszcze inne kobyły… termodynamika jako nauka o czasem irracjonalnym zabarwieniu ciekawiła mnie od dawna.
Ale nauczyć się tego było ciężko. Wyczuć właściwą temu przedmiotowi „aurę”, nie zagubić się w teoretycznych rozważaniach. Sytuację ratowały zadania. Trzeba było po prostu rozwiązać dużą ilość zadań by zrozumieć zastosowanie wzorów i zaadoptować” je do aktualnych potrzeb.
Kiedy więc kolejne dwa100 kartkowe zeszyty A4 napełniły się zadaniami zdecydowałem się przystąpić do egzaminu. Szło mi trudno. Musiałem się maksymalnie skoncentrować i nie było to łatwe. A profesor zaczął dogadywać… że za wolno, że… Wreszcie machnął mi dłonią przed nosem wskazując coś tam w mojej pracy. Wtedy straciłem cierpliwość. – Panie profesorze – powiedziałem. - Ja się uczę, meczę, staram się zrozumieć pański przedmiot z powodów, powiedziałbym, czasem nawet irracjonalnych! Muszę się tu bardzo skupić, a pan mi przeszkadza!
Nagle zdecydowałem. – I wie pan co? Na razie dam sobie spokój z tym egzaminem. Pan w końcu tylko to robi! Zabrałem zeszyty i wyszedłem. W rezultacie musiałem czekać półtora roku na innego profesora! Ale egzamin zdałem, a z poprzednim profesorem pomimo tej potyczki utrzymuję bardzo dobre stosunki .
W międzyczasie gruchnęła wieść z jasnego nieba: wycofano wymóg ukończenia studiów dla kandydatów na kapitanów i starszych mechaników! Dopiero zaczął się exodus odwrotu z bram uczelni. Pomyślałem: a po co? Tyle czasu się człowiek męczył… coś tam poznał, coś osiągnął… Niee, to byłoby nie fair. Ostatni egzamin był już zawodowym zbiorowym egzaminem z przedmiotów ściśle zawodowych. Zdawałem go u ostatniego z profesorów, za to najważniejszego… Na korytarzu czekała w napięciu moja młoda żona, która pierwsza mi pogratulowała. Zrobiłem to! A po co? Jakby na to nie patrzyć, jeżeli trafia się jakaś (porządna) przygoda, to trzeba ją przeżyć!
Autor: st.mech Jerzy Turzański