Szczęściarz to ten, który wie ile można zdać na los szczęścia. - C.S. Forester
W Europie, szczególnie tej północnej, a więc na Półwyspie Skandynawskim zaczynało już być snieżno i mroźno. Szczyty gór, których strome zbocza spadały prawie pionowo do fiordów, zaczęły pokrywać się śniegiem, jak z lekka posypane cukrem wyniosłości świątecznej babki. Gdzieniegdzie śnieg schodził już niżej i nie było wątpliwości, że zima się zaczęła.
W tej sytuacji wiadomość o rejsie do Hiszpanii została przez nas potraktowana jako szansa zatrzymania, a nawet cofnięcia czasu; było tam o wiele cieplej i przyjemniej niż wśród norweskich skał.
Po drodze była jednak Zatoka Biskajska, której ponura sława, zwłaszcza o tej porze roku, napawała respektem. Ale, tak czy inaczej, płynąć było trzeba. Portem przeznaczenia było miasto Pasajes - czyt. Pasachez - leżące wewnątrz Zatoki Biskajskiej, niedaleko granicy francuskiej, sąsiadujące z San Sebastian - znanym z festiwali filmowych.
Po przejściu Morza Północnego wpłynęliśmy na dawno nie odwiedzane wody Kanalu La Manche lub Angielskiego - zwanego tak w zależności od krajów, które rozdzielał. Przy wejściu do Kanału, w Cieśninie Kaletańskiej ruch statków wyraźnie się zwiększył. Płynęliśmy na zachód, zgodnie z prawidłami ruchu w Kanale, blisko brzegu angielskiego. Minęliśmy Dover i“famous white cliff of Dover” - słynny biały klifowy brzeg Dover - wysokie, pionowo spadające do wody białe wapienne ściany urywającego się tu, w okolicach miasta Dover, brzegu. Po drugiej stronie, niewidoczne za mgiełką, leżało francuskie miasto Calais.
W tym najwęższym, o szerokosci ok. 40 km miejscu, zbudowano jak wiadomo podmorski tunel pod Kanalem, dzięki czemu Anglia przestała byc wyspą. Projekty takiej budowy powstawały podobno jeszcze w czasach napoleońskich. Płynęliśmy dalej wodami Kanalu, o których dumni i egocen-tryczni Anglicy mawiali:
- “If God put that strip of water between us, He must have had a good reason for doing so” - co mniej więcej znaczyło: - jeżeli Bóg umieścil ten skrawek wody pomiędzy nami (Anglikami i Francuzami), musiał mieć powody, żeby tak uczynić...
Po wyjściu z Kanału należalo opłynąć małą francuską wysepkę o nazwie Quessant, bardziej znaną jako Ushant i skierować się w głąb Zatoki Biskajskiej. Za Ushant leżał Brest, duże francuskie miasto, gdzie podczas wojen napoleońskich panująca na wodach Kanału wojenna flota brytyjska trzymała w “szachu” zgromadzoną tam flotę francuską. Jako że jednak język angielski na na stałe zapanował na wodach świata - nawet w strasznym francuskim wydaniu - do wysepki Quessant “przylgnęła” angielska nazwa Ushant.
Przez dwie doby jazdy Kanalem, który w zachodniej swej części osiągnal szerokość Morza Bałtyckiego, panował spokój. Była to jednak cisza przed burzą. Przed podejściem do Ushant napotkaliśmy silny wiatr północno - zachodni. Mieliśmy zamiar zrobić zwrot po minięciu Ushant, czyli skręcić około 60 stopni w lewo i położyć się na kurs do Pasajes. Nie zdążyliśmy. W ciągu kilku godzin fala wzrosła, a wiatr wył wciskając się wszelkimi możliwymi szparami do wnętrza statku. Po południu osiagnął siłę 10 stopni w skali Beauforta. Woda zaczęła mieszać się z powietrzem, a potężne spienione fale z Atlantyku toczyły się wprost na nas. Statek przeciwstawiał się im “stając dęba” i zjeżdzając w dolinę fali. Przez chwilę nie było nic widać, tylko dymiące pianą góry wodne dookoła i znowu dźwigaliśmy się na grzbiet fali aby po chwili zjeżdżać w dolinę.
Ushant oddalał się, a my sztormując ciężko posuwaliśmy się coraz dalej w głąb Atlantyku. Kapitan zwlekał z decyzją o zwrocie przez pół dnia. Wysoka fala szła wskos od dziobu, a statek kiwał się niemilosiernie wzdłuż i na boki wywalczając sobie miejsce wśrod rozszalałego żywiołu.
Oficerowie zebrali się na mostku. Za godzinę miał nastąpić zmierzch i nie można było już dłużej czekać. Wiatr przycichl na chwilę i wydawało się, że fala jest mniejsza. - Teraz! Kapitan położył ster na burtę i zwiekszył obroty silnika głównego. Statek zaczął powoli kręcić. Bardzo powoli. Przez chwilę ustawił się bokiem do fali i przechylił mocno na burtę. Kiedy rufa zbliżyła się do linii wiatru, z tyłu pojawiła się ogromna, 10-cio metrowa fala. Statek zaczynał już “odjeżdżać” z falą kładąc się na kurs do Pasajes, ale nie zdążył. Dziesiątki ton wody runęły na rufę. Gruchnęło i na korytarze trysnęła woda z wywietrzników nad wodoszczelnymi drzwiami. W maszy-nowni zawyły alarmy. Statek otrząsnął się jednak jak gdyby z szoku i nabierał szybkosci poddając się olbrzymim falom nadchodzącym wskos od rufy. Piętrzyły się nad statkiem i “wjeżdżały” gładko pod rufę, unosząc ją wysoko. Statek rył dziobem tocząc wały piany po obu burtach i kołysząc się na boki. Później dziób wychodził wysoko w górę, a rufa “przysiadała” wśrod fal i wszystko zaczynało się od początku.
Woda “hulała” po korytarzach nadbudówki. Wpadliśmy do maszynowni sprawdzić co się stało. Silnik pracował prawidłowo, co zresztą było warunkiem opisanego powyżej zjeżdżania po falach. Okazało się, że woda runęła do wnętrza maszynowni z góry przez otwarte drzwi przy kominie na wysokości mostku, gdzie też jej bylo prawie po kolana. Szczęśliwie nic istotnego nie zostało zalane. Skasowaliśmy alarmy, które włączyly się na skutek wstrząsu wywołanego uderzeniem fali. Przypomniałem sobie, że Napoleon przy dobieraniu i awansie swoich oficerów, oprócz rozlicznych cech, które musieli posiadać pytał, czy mają szczęście. Wyglądało na to, że mielibyśmy szanse.
W nadbudówce podczas bocznych przechyłów dał się słyszeć głośny łomot. To szalupa wyrwała się ze swojego łoża i waliła teraz z całej siły o żurawiki. Była już częściowo zniszczona. - Wszyscy do mocowania szalupy! Wiatr wył i piana wodna mieszała się z powietrzem. Statek kładł się z burty na burtę, a rozszalała szalupa waliła o żurawiki grożąc zerwaniem. W ogarniających statek ciemnościach, głębokich przechyłach, wśrod wycia wichru i łoskotu pourywanych części marynarze walczyli z nieokiełznaną szalupą uosabiającą jak gdyby postać szatana z przedsionka ziemskiego piekła.
Wreszcie udało się szalupę zamocować. Starszy oficer otworzył drzwi do łazienki w swojej usytuowanej na rufie kabinie i woda szerokim strumieniem wtargnęła do kabiny. Łazienki praktycznie nie było. Na podłodze walały się skorupy rozbitej umywalki i sedesu. Okazało się, że fala wdzierając się do szpitalika na rufie zdemolowala go i miała jeszcze tyle siły, by strzaskać ścianę pomiędzy szpitalem a łazienką i zniszczyć wnętrze. Na zewnątrz nadbudówki, w miejscu gdzie były drzwi szpitalika ziała spora wyrwa.
Pozbieraliśmy, powycieraliśmy wodę z korytarzy, kabin i otrząsnęliśmy się jakoś z wrażenia wywołanego tym atakiem morza. Statek płynął teraz z falą kołysząc się ciągle, ale była to już normalna jazda.
Następnego dnia Biskaj uspokoil się i bez przeszkód wchodziliśmy do Pasajes. Wał ponurych skał przechodzących w kilkusetmetrowe wzgórza przypominał Norwegię. Wpływaliśmy w wąski przesmyk między skałami, które tu jakby się rozstąpily dając możliwość wpłynięcia do wnętrza zatoki. Mijaliśmy kolorowe domki uczepione skał. Powiało ciepłem i zapachem ryb. Miasto pięło się między wzgórzami spływając do wody kaskadą wieżowców. Po rzuceniu cum kontynuowano prace. Dźwigi wdarły się chciwie swoimi chwytakami w ładunek, a załoga usuwała skutki kataklizmu.
Kapitan pracował nad dokumentem noszącym nazwę “protest morski”, który stanowił opis wydarzenia i spowodowanych nim zniszczeń. Była to podstawa roszczeń o odszkodowanie z którymi armator, dysponując następnie pełną listą uszkodzeń, miał wystąpić do towarzystwa ubezpie- czeniowego i klasyfikacyjnego. Po sporządzeniu wspomnianego dokumentu został on przetłumaczony na język hiszpański i podpisaliśmy go wraz ze starszym oficerem jako świadkowie tuż pod podpisem kapitana. Teraz procedura prawna wymagała notarialnego poświadczenia dokumentu.
Udaliśmy się więc wszyscy trzej w tym celu do sąsiedniego miasta San Sebastian korzystając z załatwionej przez agenta taksówki z kierowcą jako naszym “cicerone”. Był to pan w średnim wieku ubrany dość porządnie w marynarkę, białą koszulę i krawat. Na ramiona zarzucił jakąś kurtkę jako że była zima - temperatura wahała się miedzy 12 a 17 stopni i czasem padal deszcz. Kierowca nie mówił ani slowa po angielsku, ale był bardzo ważny i dawał jak mógł do zrozumienia, że wszystko załatwi. Olbrzymim Mercedesem przekraczając wszystkie dozwolone szybkości i często używając sygnału przemknęliśmy ulicami obu miast. W San Sebastian przejechaliśmy wzdłuż wysadzanej palmami promenady i plaży. Na wrzynającym się w morze wzgórzu stała biała figura Chrystusa z rozpostartymi rękami. Zagłębiliśmy się w wąskie uliczki i wkrótce byliśmy na miejscu. Wejścia do urzędu pilnował siedzący w dyżurce gwardzista w czerwonym swetrze z kajdankami u pasa. Dalej była duża sala do której wejście przegrodzono ladą dla interesantów. Gmach był potężny i unosił się tu dziwny zapach jakby jakiejś starzyzny który, nie wiadomo dlaczego, przypomniał mi generala Franco. Na sali siedziało kilka urzędniczek przy komputerach. Uwagę moją zwrócila jedna ze ścian zbudowana z matowego szkła, na którym uwieczniono postać wielorybnika ciskającego z małej łódeczki harpun w olbrzymiego wieloryba. Na ścianach były napisy w dwóch jezykach - baskijskim i hiszpańskim. Byliśmy w Kraju Basków, ktory walczył o niezależność różnymi metodami, uciekając się niestety także do terroryzmu - choroby naszych czasów.
Nasz “cicerone” przedstawił sprawę i zaczęła się krzątanina urzędniczek. Padały rozliczne pytania i mogliśmy się tylko domyślać, o co chodzi. Równolegle załatwiano innych interesantów. Sprawa zaczęla się przedłużać. Kapitan najwyraźniej ważył w sobie jakąś decyzję. Kiedy po raz któryś próbowaliśmy coś urzędniczkom wyjaśnić, nagle “wypalił”:
- Senor Lopez llega a Madrid donde quiere pasar una semana y busca una habitation comoda pero no cara. Ole!
Co mniej więcej znaczyło, że pan Lopez wybiera się na tydzień do Madrytu i tak dalej... zakończone, na wszelki wypadek, bojowym okrzykiem znanym między innymi z walk byków. Byl to tekst z czytanki szkolnej.
Urzędniczka zaniemówiła i o dziwo wykrztusiła kilka angielskich słów.
- To pan miał nauczyciela hiszpańskiego? - spytała.
- O, tak - odparl kapitan - ale wolałbym nauczycielkę...
Urzędniczka zarumieniła się po korzonki włosów, ale lody zostaly przełamane. Sprawy ruszyły z miejsca żwawiej. Pan kierowca widząc, że centrum uwagi przesuwa się na nas poinformował, że Polska to piękny kraj, a papież przecież jest Polakiem... W miłej atmosferze przybito ostatnie pieczęcie i opuścilismy urząd.
Wkrótce, po prowizorycznym naprawieniu szkód, opuszczaliśmy również Hiszpanię. Biskaj leżał niespodziewanie cichy, poruszając się czasem tylko leniwie, wzdymany lekko przez martwą falę z Atlantyku. Był jak drapieżne zwierzę, najedzone i odpoczywające po udanej napaści. A miał na koncie sporo: podczas ostatniej wichury z jednego ze statków zmyło niestety marynarza za burtę, a z innych pospadaly kontenery, które teraz stanowiły zagrożenie nawigacyjne. My dotąd leczyliśmy nasze rany. Tajemnicza przestrzeń wodna Zatoki Biskajskiej - głęboka na cztery do pięciu kilometrów część Oceanu Atlantyckiego otwierała się znowu przed nami. Na prawo przed dziobem zauważyliśmy pioropusz piany.
- There he blows! - tam dmucha! - krzyknęliby wielorybnicy z “Moby Dicka” Melville’a. Przypomnial mi się wizerunek wieloryba na szklanej ścianie w urzędzie w San Sebastian. Co jeszcze mogą kryć te przepastne wody? “Nasz” wieloryb płynął sobie spokojnie, wynurzając się co pewien czas na powierzchnię i wydmuchując w górę powietrze zmieszane z pianą wodną. Był niezbyt duży, mógł mieć ok. osiem metrów długości. Oddychał powietrzem, a do tego był ssakiem - naszym pobratymcą.
Kapitan, podsumowując minione zdarzenia, powiedział:
- Tak, panie! Na tych Biskajach, panie, to... cudów nie ma!
Czy rzeczywiście?
Autor st.mech Jerzy Turzański
W tej sytuacji wiadomość o rejsie do Hiszpanii została przez nas potraktowana jako szansa zatrzymania, a nawet cofnięcia czasu; było tam o wiele cieplej i przyjemniej niż wśród norweskich skał.
Po drodze była jednak Zatoka Biskajska, której ponura sława, zwłaszcza o tej porze roku, napawała respektem. Ale, tak czy inaczej, płynąć było trzeba. Portem przeznaczenia było miasto Pasajes - czyt. Pasachez - leżące wewnątrz Zatoki Biskajskiej, niedaleko granicy francuskiej, sąsiadujące z San Sebastian - znanym z festiwali filmowych.
Po przejściu Morza Północnego wpłynęliśmy na dawno nie odwiedzane wody Kanalu La Manche lub Angielskiego - zwanego tak w zależności od krajów, które rozdzielał. Przy wejściu do Kanału, w Cieśninie Kaletańskiej ruch statków wyraźnie się zwiększył. Płynęliśmy na zachód, zgodnie z prawidłami ruchu w Kanale, blisko brzegu angielskiego. Minęliśmy Dover i“famous white cliff of Dover” - słynny biały klifowy brzeg Dover - wysokie, pionowo spadające do wody białe wapienne ściany urywającego się tu, w okolicach miasta Dover, brzegu. Po drugiej stronie, niewidoczne za mgiełką, leżało francuskie miasto Calais.
W tym najwęższym, o szerokosci ok. 40 km miejscu, zbudowano jak wiadomo podmorski tunel pod Kanalem, dzięki czemu Anglia przestała byc wyspą. Projekty takiej budowy powstawały podobno jeszcze w czasach napoleońskich. Płynęliśmy dalej wodami Kanalu, o których dumni i egocen-tryczni Anglicy mawiali:
- “If God put that strip of water between us, He must have had a good reason for doing so” - co mniej więcej znaczyło: - jeżeli Bóg umieścil ten skrawek wody pomiędzy nami (Anglikami i Francuzami), musiał mieć powody, żeby tak uczynić...
Po wyjściu z Kanału należalo opłynąć małą francuską wysepkę o nazwie Quessant, bardziej znaną jako Ushant i skierować się w głąb Zatoki Biskajskiej. Za Ushant leżał Brest, duże francuskie miasto, gdzie podczas wojen napoleońskich panująca na wodach Kanału wojenna flota brytyjska trzymała w “szachu” zgromadzoną tam flotę francuską. Jako że jednak język angielski na na stałe zapanował na wodach świata - nawet w strasznym francuskim wydaniu - do wysepki Quessant “przylgnęła” angielska nazwa Ushant.
Przez dwie doby jazdy Kanalem, który w zachodniej swej części osiągnal szerokość Morza Bałtyckiego, panował spokój. Była to jednak cisza przed burzą. Przed podejściem do Ushant napotkaliśmy silny wiatr północno - zachodni. Mieliśmy zamiar zrobić zwrot po minięciu Ushant, czyli skręcić około 60 stopni w lewo i położyć się na kurs do Pasajes. Nie zdążyliśmy. W ciągu kilku godzin fala wzrosła, a wiatr wył wciskając się wszelkimi możliwymi szparami do wnętrza statku. Po południu osiagnął siłę 10 stopni w skali Beauforta. Woda zaczęła mieszać się z powietrzem, a potężne spienione fale z Atlantyku toczyły się wprost na nas. Statek przeciwstawiał się im “stając dęba” i zjeżdzając w dolinę fali. Przez chwilę nie było nic widać, tylko dymiące pianą góry wodne dookoła i znowu dźwigaliśmy się na grzbiet fali aby po chwili zjeżdżać w dolinę.
Ushant oddalał się, a my sztormując ciężko posuwaliśmy się coraz dalej w głąb Atlantyku. Kapitan zwlekał z decyzją o zwrocie przez pół dnia. Wysoka fala szła wskos od dziobu, a statek kiwał się niemilosiernie wzdłuż i na boki wywalczając sobie miejsce wśrod rozszalałego żywiołu.
Oficerowie zebrali się na mostku. Za godzinę miał nastąpić zmierzch i nie można było już dłużej czekać. Wiatr przycichl na chwilę i wydawało się, że fala jest mniejsza. - Teraz! Kapitan położył ster na burtę i zwiekszył obroty silnika głównego. Statek zaczął powoli kręcić. Bardzo powoli. Przez chwilę ustawił się bokiem do fali i przechylił mocno na burtę. Kiedy rufa zbliżyła się do linii wiatru, z tyłu pojawiła się ogromna, 10-cio metrowa fala. Statek zaczynał już “odjeżdżać” z falą kładąc się na kurs do Pasajes, ale nie zdążył. Dziesiątki ton wody runęły na rufę. Gruchnęło i na korytarze trysnęła woda z wywietrzników nad wodoszczelnymi drzwiami. W maszy-nowni zawyły alarmy. Statek otrząsnął się jednak jak gdyby z szoku i nabierał szybkosci poddając się olbrzymim falom nadchodzącym wskos od rufy. Piętrzyły się nad statkiem i “wjeżdżały” gładko pod rufę, unosząc ją wysoko. Statek rył dziobem tocząc wały piany po obu burtach i kołysząc się na boki. Później dziób wychodził wysoko w górę, a rufa “przysiadała” wśrod fal i wszystko zaczynało się od początku.
Woda “hulała” po korytarzach nadbudówki. Wpadliśmy do maszynowni sprawdzić co się stało. Silnik pracował prawidłowo, co zresztą było warunkiem opisanego powyżej zjeżdżania po falach. Okazało się, że woda runęła do wnętrza maszynowni z góry przez otwarte drzwi przy kominie na wysokości mostku, gdzie też jej bylo prawie po kolana. Szczęśliwie nic istotnego nie zostało zalane. Skasowaliśmy alarmy, które włączyly się na skutek wstrząsu wywołanego uderzeniem fali. Przypomniałem sobie, że Napoleon przy dobieraniu i awansie swoich oficerów, oprócz rozlicznych cech, które musieli posiadać pytał, czy mają szczęście. Wyglądało na to, że mielibyśmy szanse.
W nadbudówce podczas bocznych przechyłów dał się słyszeć głośny łomot. To szalupa wyrwała się ze swojego łoża i waliła teraz z całej siły o żurawiki. Była już częściowo zniszczona. - Wszyscy do mocowania szalupy! Wiatr wył i piana wodna mieszała się z powietrzem. Statek kładł się z burty na burtę, a rozszalała szalupa waliła o żurawiki grożąc zerwaniem. W ogarniających statek ciemnościach, głębokich przechyłach, wśrod wycia wichru i łoskotu pourywanych części marynarze walczyli z nieokiełznaną szalupą uosabiającą jak gdyby postać szatana z przedsionka ziemskiego piekła.
Wreszcie udało się szalupę zamocować. Starszy oficer otworzył drzwi do łazienki w swojej usytuowanej na rufie kabinie i woda szerokim strumieniem wtargnęła do kabiny. Łazienki praktycznie nie było. Na podłodze walały się skorupy rozbitej umywalki i sedesu. Okazało się, że fala wdzierając się do szpitalika na rufie zdemolowala go i miała jeszcze tyle siły, by strzaskać ścianę pomiędzy szpitalem a łazienką i zniszczyć wnętrze. Na zewnątrz nadbudówki, w miejscu gdzie były drzwi szpitalika ziała spora wyrwa.
Pozbieraliśmy, powycieraliśmy wodę z korytarzy, kabin i otrząsnęliśmy się jakoś z wrażenia wywołanego tym atakiem morza. Statek płynął teraz z falą kołysząc się ciągle, ale była to już normalna jazda.
Następnego dnia Biskaj uspokoil się i bez przeszkód wchodziliśmy do Pasajes. Wał ponurych skał przechodzących w kilkusetmetrowe wzgórza przypominał Norwegię. Wpływaliśmy w wąski przesmyk między skałami, które tu jakby się rozstąpily dając możliwość wpłynięcia do wnętrza zatoki. Mijaliśmy kolorowe domki uczepione skał. Powiało ciepłem i zapachem ryb. Miasto pięło się między wzgórzami spływając do wody kaskadą wieżowców. Po rzuceniu cum kontynuowano prace. Dźwigi wdarły się chciwie swoimi chwytakami w ładunek, a załoga usuwała skutki kataklizmu.
Kapitan pracował nad dokumentem noszącym nazwę “protest morski”, który stanowił opis wydarzenia i spowodowanych nim zniszczeń. Była to podstawa roszczeń o odszkodowanie z którymi armator, dysponując następnie pełną listą uszkodzeń, miał wystąpić do towarzystwa ubezpie- czeniowego i klasyfikacyjnego. Po sporządzeniu wspomnianego dokumentu został on przetłumaczony na język hiszpański i podpisaliśmy go wraz ze starszym oficerem jako świadkowie tuż pod podpisem kapitana. Teraz procedura prawna wymagała notarialnego poświadczenia dokumentu.
Udaliśmy się więc wszyscy trzej w tym celu do sąsiedniego miasta San Sebastian korzystając z załatwionej przez agenta taksówki z kierowcą jako naszym “cicerone”. Był to pan w średnim wieku ubrany dość porządnie w marynarkę, białą koszulę i krawat. Na ramiona zarzucił jakąś kurtkę jako że była zima - temperatura wahała się miedzy 12 a 17 stopni i czasem padal deszcz. Kierowca nie mówił ani slowa po angielsku, ale był bardzo ważny i dawał jak mógł do zrozumienia, że wszystko załatwi. Olbrzymim Mercedesem przekraczając wszystkie dozwolone szybkości i często używając sygnału przemknęliśmy ulicami obu miast. W San Sebastian przejechaliśmy wzdłuż wysadzanej palmami promenady i plaży. Na wrzynającym się w morze wzgórzu stała biała figura Chrystusa z rozpostartymi rękami. Zagłębiliśmy się w wąskie uliczki i wkrótce byliśmy na miejscu. Wejścia do urzędu pilnował siedzący w dyżurce gwardzista w czerwonym swetrze z kajdankami u pasa. Dalej była duża sala do której wejście przegrodzono ladą dla interesantów. Gmach był potężny i unosił się tu dziwny zapach jakby jakiejś starzyzny który, nie wiadomo dlaczego, przypomniał mi generala Franco. Na sali siedziało kilka urzędniczek przy komputerach. Uwagę moją zwrócila jedna ze ścian zbudowana z matowego szkła, na którym uwieczniono postać wielorybnika ciskającego z małej łódeczki harpun w olbrzymiego wieloryba. Na ścianach były napisy w dwóch jezykach - baskijskim i hiszpańskim. Byliśmy w Kraju Basków, ktory walczył o niezależność różnymi metodami, uciekając się niestety także do terroryzmu - choroby naszych czasów.
Nasz “cicerone” przedstawił sprawę i zaczęła się krzątanina urzędniczek. Padały rozliczne pytania i mogliśmy się tylko domyślać, o co chodzi. Równolegle załatwiano innych interesantów. Sprawa zaczęla się przedłużać. Kapitan najwyraźniej ważył w sobie jakąś decyzję. Kiedy po raz któryś próbowaliśmy coś urzędniczkom wyjaśnić, nagle “wypalił”:
- Senor Lopez llega a Madrid donde quiere pasar una semana y busca una habitation comoda pero no cara. Ole!
Co mniej więcej znaczyło, że pan Lopez wybiera się na tydzień do Madrytu i tak dalej... zakończone, na wszelki wypadek, bojowym okrzykiem znanym między innymi z walk byków. Byl to tekst z czytanki szkolnej.
Urzędniczka zaniemówiła i o dziwo wykrztusiła kilka angielskich słów.
- To pan miał nauczyciela hiszpańskiego? - spytała.
- O, tak - odparl kapitan - ale wolałbym nauczycielkę...
Urzędniczka zarumieniła się po korzonki włosów, ale lody zostaly przełamane. Sprawy ruszyły z miejsca żwawiej. Pan kierowca widząc, że centrum uwagi przesuwa się na nas poinformował, że Polska to piękny kraj, a papież przecież jest Polakiem... W miłej atmosferze przybito ostatnie pieczęcie i opuścilismy urząd.
Wkrótce, po prowizorycznym naprawieniu szkód, opuszczaliśmy również Hiszpanię. Biskaj leżał niespodziewanie cichy, poruszając się czasem tylko leniwie, wzdymany lekko przez martwą falę z Atlantyku. Był jak drapieżne zwierzę, najedzone i odpoczywające po udanej napaści. A miał na koncie sporo: podczas ostatniej wichury z jednego ze statków zmyło niestety marynarza za burtę, a z innych pospadaly kontenery, które teraz stanowiły zagrożenie nawigacyjne. My dotąd leczyliśmy nasze rany. Tajemnicza przestrzeń wodna Zatoki Biskajskiej - głęboka na cztery do pięciu kilometrów część Oceanu Atlantyckiego otwierała się znowu przed nami. Na prawo przed dziobem zauważyliśmy pioropusz piany.
- There he blows! - tam dmucha! - krzyknęliby wielorybnicy z “Moby Dicka” Melville’a. Przypomnial mi się wizerunek wieloryba na szklanej ścianie w urzędzie w San Sebastian. Co jeszcze mogą kryć te przepastne wody? “Nasz” wieloryb płynął sobie spokojnie, wynurzając się co pewien czas na powierzchnię i wydmuchując w górę powietrze zmieszane z pianą wodną. Był niezbyt duży, mógł mieć ok. osiem metrów długości. Oddychał powietrzem, a do tego był ssakiem - naszym pobratymcą.
Kapitan, podsumowując minione zdarzenia, powiedział:
- Tak, panie! Na tych Biskajach, panie, to... cudów nie ma!
Czy rzeczywiście?
Autor st.mech Jerzy Turzański