Też czytał Hemingway’a, głównie opisy łowienia wielkich ryb i podświadomie zazdrościł bohaterom opowiadań wielkich emocji.
Inne tematy tych opowiadań nie interesowały go. Było to głównie o kobietach i kłopotach wynikających z obcowania z nimi i postanowił,
że ma jeszcze na to czas. Nie żeby całkiem go to nie interesowało; ale instynktownie czuł, że kłopoty dorosłego życia i tak go nie ominą i wolał, kiedy tylko mógł oddawać się przyjemnościom męskiego wieku dorastania. Obowiązki i tak przecież narastały, a on też chciał im sprostać.
Pamiętał, kiedy wraz z ojcem łowili na żywca i duży szczupak poczuwszy wielki hak w paszczy wyskoczył wysoko i spadł rozbryzgując wodę dookoła. Był jak wielki marlin dziadka Ernesta i na chwilę wyobraził sobie, że właśnie łowi na ciemnych wodach Prądu Zatokowego i wszystko może się stać..
Tymczasem życie biegło do przodu i mało w nim było miejsca na olbrzymie szczupaki – marliny. Trzeba było tyrać jak każdy w swoim zakresie obowiązków. Ale było to naturalne i czekał na swoją chwilę nie porzucając Marzeń. Marzenia były tym, co dawało chęć życia, spełnienia się i wygranej. Jak dziadek Ernest, który w końcu sam zapracował na te swoje marliny i miał zamiar pracować jeszcze dużo więcej. Nazywał go tak w swoich myślach, sympatycznego człowieka o czerstwej twarzy okolonej siwą brodą – twardziela.
W pewnym jeziorze mieszkały bardzo duże szczupaki i wieczorami przy zachodzącym słońcu leniwie przewalały się po wodzie w poszukiwaniu drobnicy. Pomimo pozornego lenistwa w każdej chwili potrafiły ucapić zdobycz stając się na chwilę sprawną maszyną do zabijania. Kiedy dowiedział się, że ojciec planuje wyprawę na te olbrzymy nie posiadał się z radości. Oczami wyobraźni widział się już na chłodnych wodach Golfsztromu, przygotowany do połowu wielkich ryb. Z energią więc zabrał się do przeglądania sprzętu. Mocna, długa szczupakówka wiodła tu prym między innymi wędkami. Duży hak do zaczepienia żywca, linka – plecionka i pokaźny kołowrotek.
Ledwie świtało kiedy znaleźli się nad wodą. Pachniało małżami i planktonem, a trzciny łagodnie poruszały się w słabiutkiej bryzie. Był początek lipca i aura chociaż trochę przypominała tę z wysp dziadka Ernesta. Sprawnie rozłożyli sprzęt i napompowali ponton. Miał służyć do dorywczych wypadów w jezioro, ale bazę główną założyli tu, przy krzakach, gdzie było względnie sucho. Pobliska rzeka często zmieniała swój stan wód i łąka bywała kompletnie zalana. No, ale teraz było w miarę komfortowo. Wspomniana szczupakówka dostąpiła zaszczytu posiadania indywidualnego miejsca połowu; umieścili ją na cyplu o jakieś 50 kroków od bazy głównej. Na żywca dobrano karasie, żywotne niewielkie rybki o których było wiadomo, że szczupaki szczególnie je lubią
Cóż, kiedy nic nie brało… W głowie cisnęły się różne dowcipy jak to tylko ryby nie biorą o ile wiedział o co tu naprawdę chodziło. Zdawało się, że u dziadka Ernesta zawsze brało; oczywiście to nie mogło być prawdą, ale wiedział też, że bez tego przysłowiowego łuta szczęścia nie było przygody, emocji… Zwiedzili już prawie całe jezioro pontonem. Jakiś tam drobiazg przychodził do wędek, ale to nie to. Wyglądało na to, że wielka przygoda ich omija. Robiło się jasno, potem coraz cieplej i wreszcie po prostu zażył kąpieli tuż obok wędek, bo w końcu było lato…
Ostry dźwięk kołowrotka poderwał go na równe nogi. Wędka na cyplu zgięta była w pałąk, a plecionka wylatywała z kołowrotka w piorunującym tempie. Marlin? Tu nie było specjalnych foteli, uprzęży i szelek trzymających szczęśliwego wędkarza w pozycji siedzącej. Pełen nadziei zaciął ostro i już wiedział, że to nie przelewki. Marlin nie marlin, ale utrzymać się nie dał. Próbował, a jakże, zapierając się na szeroko rozstawionych nogach. Ale gdzie tam! Musiał popuścić linkę, bo by go ryba wciągnęła do wody. Była wielka, to pewne. Użyli pontonu i ryba woziła ich po jeziorze jak jakiś ognisty rumak. Musiał to być szczupak, pewnie jeden z tych przewalających się leniwie wieczorami. Dzisiaj rano był widocznie zbyt zajęty, ale później gdzieś tam się wybierał, napotkał po drodze karasia i wziął, co mu tam.
A tu okazało się, że ktoś może być silniejszy od niego. Był już zmęczony i zaczął wychodzić na powierzchnię jak marlin. Był rzeczywiście duży jak na nasze okoliczności ale oczywiście nie było tu potrzeby używać harpuna do uśmiercenia ryby. Trzeba go było wyholować na brzeg bo w żadnej siatce się nie mieścił . Tym razem skoków nie było, ale wciąż jeszcze był bardzo silny i reagował na podciąganie plecionki.
No ale w końcu był coraz bliżej brzegu. Teraz powstała nowa trudność: szczupak porzuciwszy otwarte wody usiłował się schować do jamy pod samym stromo opadającym do wody brzegiem. Nie mógł do tego dopuścić. Zbyt świeżo pamiętał wielkiego marlina Andrew z luźno umocowanym hakiem w paszczy, który już bardzo zmęczony zdołał jeszcze na powierzchni rzucić łbem i zwolnić się z haka jeszcze poza zasięgiem harpuna. Podprowadzał więc rybę ostrożnie do brzegu broniąc jej jednocześnie chowania się w jamy i wreszcie szczupak znalazł się na trawie. Wtedy, ale dopiero wtedy z jego paszczy wysunął się hak! Zdecydowanie miał więcej szczęścia niż Andrew.
Taniec zwycięstwa został odtańczony, pomiarów dokonano… Było tego sporo. Dziadek Ernest cmoknąłby z uznaniem.
st.mech Jurek Turzański
że ma jeszcze na to czas. Nie żeby całkiem go to nie interesowało; ale instynktownie czuł, że kłopoty dorosłego życia i tak go nie ominą i wolał, kiedy tylko mógł oddawać się przyjemnościom męskiego wieku dorastania. Obowiązki i tak przecież narastały, a on też chciał im sprostać.
Pamiętał, kiedy wraz z ojcem łowili na żywca i duży szczupak poczuwszy wielki hak w paszczy wyskoczył wysoko i spadł rozbryzgując wodę dookoła. Był jak wielki marlin dziadka Ernesta i na chwilę wyobraził sobie, że właśnie łowi na ciemnych wodach Prądu Zatokowego i wszystko może się stać..
Tymczasem życie biegło do przodu i mało w nim było miejsca na olbrzymie szczupaki – marliny. Trzeba było tyrać jak każdy w swoim zakresie obowiązków. Ale było to naturalne i czekał na swoją chwilę nie porzucając Marzeń. Marzenia były tym, co dawało chęć życia, spełnienia się i wygranej. Jak dziadek Ernest, który w końcu sam zapracował na te swoje marliny i miał zamiar pracować jeszcze dużo więcej. Nazywał go tak w swoich myślach, sympatycznego człowieka o czerstwej twarzy okolonej siwą brodą – twardziela.
W pewnym jeziorze mieszkały bardzo duże szczupaki i wieczorami przy zachodzącym słońcu leniwie przewalały się po wodzie w poszukiwaniu drobnicy. Pomimo pozornego lenistwa w każdej chwili potrafiły ucapić zdobycz stając się na chwilę sprawną maszyną do zabijania. Kiedy dowiedział się, że ojciec planuje wyprawę na te olbrzymy nie posiadał się z radości. Oczami wyobraźni widział się już na chłodnych wodach Golfsztromu, przygotowany do połowu wielkich ryb. Z energią więc zabrał się do przeglądania sprzętu. Mocna, długa szczupakówka wiodła tu prym między innymi wędkami. Duży hak do zaczepienia żywca, linka – plecionka i pokaźny kołowrotek.
Ledwie świtało kiedy znaleźli się nad wodą. Pachniało małżami i planktonem, a trzciny łagodnie poruszały się w słabiutkiej bryzie. Był początek lipca i aura chociaż trochę przypominała tę z wysp dziadka Ernesta. Sprawnie rozłożyli sprzęt i napompowali ponton. Miał służyć do dorywczych wypadów w jezioro, ale bazę główną założyli tu, przy krzakach, gdzie było względnie sucho. Pobliska rzeka często zmieniała swój stan wód i łąka bywała kompletnie zalana. No, ale teraz było w miarę komfortowo. Wspomniana szczupakówka dostąpiła zaszczytu posiadania indywidualnego miejsca połowu; umieścili ją na cyplu o jakieś 50 kroków od bazy głównej. Na żywca dobrano karasie, żywotne niewielkie rybki o których było wiadomo, że szczupaki szczególnie je lubią
Cóż, kiedy nic nie brało… W głowie cisnęły się różne dowcipy jak to tylko ryby nie biorą o ile wiedział o co tu naprawdę chodziło. Zdawało się, że u dziadka Ernesta zawsze brało; oczywiście to nie mogło być prawdą, ale wiedział też, że bez tego przysłowiowego łuta szczęścia nie było przygody, emocji… Zwiedzili już prawie całe jezioro pontonem. Jakiś tam drobiazg przychodził do wędek, ale to nie to. Wyglądało na to, że wielka przygoda ich omija. Robiło się jasno, potem coraz cieplej i wreszcie po prostu zażył kąpieli tuż obok wędek, bo w końcu było lato…
Ostry dźwięk kołowrotka poderwał go na równe nogi. Wędka na cyplu zgięta była w pałąk, a plecionka wylatywała z kołowrotka w piorunującym tempie. Marlin? Tu nie było specjalnych foteli, uprzęży i szelek trzymających szczęśliwego wędkarza w pozycji siedzącej. Pełen nadziei zaciął ostro i już wiedział, że to nie przelewki. Marlin nie marlin, ale utrzymać się nie dał. Próbował, a jakże, zapierając się na szeroko rozstawionych nogach. Ale gdzie tam! Musiał popuścić linkę, bo by go ryba wciągnęła do wody. Była wielka, to pewne. Użyli pontonu i ryba woziła ich po jeziorze jak jakiś ognisty rumak. Musiał to być szczupak, pewnie jeden z tych przewalających się leniwie wieczorami. Dzisiaj rano był widocznie zbyt zajęty, ale później gdzieś tam się wybierał, napotkał po drodze karasia i wziął, co mu tam.
A tu okazało się, że ktoś może być silniejszy od niego. Był już zmęczony i zaczął wychodzić na powierzchnię jak marlin. Był rzeczywiście duży jak na nasze okoliczności ale oczywiście nie było tu potrzeby używać harpuna do uśmiercenia ryby. Trzeba go było wyholować na brzeg bo w żadnej siatce się nie mieścił . Tym razem skoków nie było, ale wciąż jeszcze był bardzo silny i reagował na podciąganie plecionki.
No ale w końcu był coraz bliżej brzegu. Teraz powstała nowa trudność: szczupak porzuciwszy otwarte wody usiłował się schować do jamy pod samym stromo opadającym do wody brzegiem. Nie mógł do tego dopuścić. Zbyt świeżo pamiętał wielkiego marlina Andrew z luźno umocowanym hakiem w paszczy, który już bardzo zmęczony zdołał jeszcze na powierzchni rzucić łbem i zwolnić się z haka jeszcze poza zasięgiem harpuna. Podprowadzał więc rybę ostrożnie do brzegu broniąc jej jednocześnie chowania się w jamy i wreszcie szczupak znalazł się na trawie. Wtedy, ale dopiero wtedy z jego paszczy wysunął się hak! Zdecydowanie miał więcej szczęścia niż Andrew.
Taniec zwycięstwa został odtańczony, pomiarów dokonano… Było tego sporo. Dziadek Ernest cmoknąłby z uznaniem.
st.mech Jurek Turzański