Kotwica jest to kawał kutego żelaza przystosowany cudownie do swego celu... A będzie trzymała, póki łańcuch nie pęknie. - Joseph Conrad
Jeździliśmy taksówka po porcie już od godziny. Właściwie nie było się czemu dziwić: Rotterdam to największy port na świecie! Nie tak łatwo więc było odnaleźć naszą “igłę w stogu siana” czyli statek, na który mieliśmy zaokrętować - jeden z tysiąca sześciuset przebywających tego dnia w porcie. W końcu jednak kierowca przez radio dowiedział się, gdzie stoi to nasze przeznaczenie i niedługo byliśmy na miejscu.
Patrzyliśmy z niedowierzaniem. Małe to było, kanciaste... Prosta stewa dziobowa, staromodny drewniany mostek przywodziły na myśl dawne czasy. Pomalowany był stateczek na pomarańczowo, żeby lepiej go było widać i jakby chciał obwieścić światu: jestem! Wciąż jestem... Od 36 lat. Wewnątrz było jednak przyjemnie i przytulnie. Stare meble i takiż wystrój statku dodawał uroku. Wydawał się być większy wewnątrz niż zewnątrz. Na rufie dumnie powiewała bandera brytyjska, a dewiza statku było: small is beautiful - małe jest piękne...
Kapitan powitał mnie służbowo, a może nawet - służbiście. Ubrany w granatowy kombinezon, w czapce kapitańskiej na głowie sprawiał wrażenie brytyjskiego ascety, reliktu z czasów Imperium. Wkrótce jednak okazało się, że pod czapka kryje się ogromna łysina, surową twarz często rozjaśnia serdeczny uśmiech, a niski wzrost i szybkie ruchy zdradzają przodków z południa kontynentu. Był nasz kapitan, jak zdaje się większość kapitanów, do mechaników nastawiony krytycznie i sceptycznie. Powoli jednak “przełamywaliśmy lody” we wzajemnych stosunkach co ułatwiały rożne sytuacje i często wspólnie rozwiązywane problemy.
Nasi armatorzy - ojciec i synowie byli wszyscy bez wyjątku mechanikami. Współpraca układała się dobrze, nic więc dziwnego, ze bywali częstymi gośćmi w mojej kabinie dysku -tujac o problemach technicznych, jako że maszyna była ich “oczkiem w głowie”. Czasem nawet zapominali odwiedzić kapitana. Skarżąc się nasz poczciwy kapitan mówił do mnie:
- Nie wiesz, gdzie płyniemy? Ten John nawet do mnie nie przyszedł! Jak tak można!
Oczywiście wkrótce otrzymywał teleks z dokładnymi informacjami.
Kiedy więc po wyjściu z Londynu zepsuła się winda kotwiczna, kapitan zwrócił się do mnie o radę. Zafrasowany drapał się w łysinę i mocno gestykulował porzuciwszy już zupełnie sztywny sposób bycia obywatela brytyjskiego.
- I co mam zrobić? Płynąć, czy nie płynąć dalej? Co powie John? Naprawa urządzenia, jak nam się wydawało, przerastała nasze możliwości. Miałem jednak pewien pomysł. Płynęliśmy do Dean Quarry - kamieniołomu położonego koło Plymouth po tłuczeń do budowy dróg.
- Czy musimy używać kotwicy? - spytałem. - Rzucić ją zawsze możemy, ale z wciągnięciem będą trudności.
- No, właściwie nie przewiduję użycia kotwicy - przyznał kapitan.
- Dobrze - powiedziałem. - Porozmawiam z Johnem. Ale po powrocie. Powiemy mu o awarii w drodze powrotnej z ładun -kiem, a więc z pieniędzmi. Zawsze łatwiej to “strawi”. A do tego czasu zobaczę, co sie da jeszcze zrobić. I zabrałem się za przegląd archaicznego rozrusznika silnika elektrycznego windy kotwicznej. Po pewnym czasie wiedziałem już, co trzeba zrobić, żeby awaryjnie kotwice podnieść i mogłem bardziej optymistycznie spoglądać w przyszłość.
Po dotarciu na miejsce rzeczywistość okazała się brutalna i musieliśmy stanąć na kotwicy, żeby odczekać na swoja kolejkę do załadunku - przed nami było kilka statków. Pomimo opanowania problemu nurtowały nas pewne obawy, jak to będzie z tym awaryjnym podnoszeniem kotwicy. Tymczasem jednak staliśmy spokojnie, a o dwie mile za rufą linię brzegu znaczyły groźne zręby skał i strzelające w górę fontanny przyboju.
Postój na kotwicy - poza normalnymi godzinami pracy - oznaczał dla naszego statku całkowitą beztroskę i nieróbstwo. Nie pełniono wacht, a statek łukował sobie na kotwicy, mając zapewne nadzieję, że się nie urwie. Ten sposób postępowania nie odpowiadał mi zupełnie. Widziałem już niejedno, a i wyniosłem z naszej floty całkiem inne wzorce. Wprowadziłem więc w moim dziale wachtę kotwiczną, ale to było wszystko, co mogłem zrobić.
Tym razem zresztą “wypadło” na mnie, a rzeczywistość szybko zweryfikowała niedociągnięcia organizacyjne. Siedzia -łem sobie w kabinie, mając drzwi otwarte i schodziłem co pewien czas do maszynowni utrzymując silnik w pogotowiu. Kołysaliśmy się na kotwicy już kilka godzin i na statku zaległa cisza. Nagle ciszę przerwały głośne okrzyki:
- Start the engine! Quick! - Uruchomić silnik! Szybko!
Zbiegłem na dół i uruchomiłem silnik. Na szczęście, a raczej po prostu z założenia, był przygotowany do startu. Odpłynę -liśmy od brzegu w samą porę. Okazało się, że pękł łańcuch kotwiczny i zaczęliśmy dryfować na skały. Przelatujący przypadkowo helikopter Coast Guard’u - służby ochrony wybrzeża zauważył to i zawiadomił nas przez UKF-ke. Na szczęście głośnik UKF-ki był zainstalowany w kabinie kapitana...
Od tego czasu na statku wprowadzono wachty kotwiczne. Zmartwiony utratą kotwicy kapitan, zwracając się do mnie powiedział:
- Taki pech! Jak to się stało? Załatwimy to jakoś z Johnem, jak myślisz?... A swoją drogą wszystko ma swoje dobre strony: nie musimy już martwic się o podniesienie kotwicy!
st.mech Jurek Turzański
Patrzyliśmy z niedowierzaniem. Małe to było, kanciaste... Prosta stewa dziobowa, staromodny drewniany mostek przywodziły na myśl dawne czasy. Pomalowany był stateczek na pomarańczowo, żeby lepiej go było widać i jakby chciał obwieścić światu: jestem! Wciąż jestem... Od 36 lat. Wewnątrz było jednak przyjemnie i przytulnie. Stare meble i takiż wystrój statku dodawał uroku. Wydawał się być większy wewnątrz niż zewnątrz. Na rufie dumnie powiewała bandera brytyjska, a dewiza statku było: small is beautiful - małe jest piękne...
Kapitan powitał mnie służbowo, a może nawet - służbiście. Ubrany w granatowy kombinezon, w czapce kapitańskiej na głowie sprawiał wrażenie brytyjskiego ascety, reliktu z czasów Imperium. Wkrótce jednak okazało się, że pod czapka kryje się ogromna łysina, surową twarz często rozjaśnia serdeczny uśmiech, a niski wzrost i szybkie ruchy zdradzają przodków z południa kontynentu. Był nasz kapitan, jak zdaje się większość kapitanów, do mechaników nastawiony krytycznie i sceptycznie. Powoli jednak “przełamywaliśmy lody” we wzajemnych stosunkach co ułatwiały rożne sytuacje i często wspólnie rozwiązywane problemy.
Nasi armatorzy - ojciec i synowie byli wszyscy bez wyjątku mechanikami. Współpraca układała się dobrze, nic więc dziwnego, ze bywali częstymi gośćmi w mojej kabinie dysku -tujac o problemach technicznych, jako że maszyna była ich “oczkiem w głowie”. Czasem nawet zapominali odwiedzić kapitana. Skarżąc się nasz poczciwy kapitan mówił do mnie:
- Nie wiesz, gdzie płyniemy? Ten John nawet do mnie nie przyszedł! Jak tak można!
Oczywiście wkrótce otrzymywał teleks z dokładnymi informacjami.
Kiedy więc po wyjściu z Londynu zepsuła się winda kotwiczna, kapitan zwrócił się do mnie o radę. Zafrasowany drapał się w łysinę i mocno gestykulował porzuciwszy już zupełnie sztywny sposób bycia obywatela brytyjskiego.
- I co mam zrobić? Płynąć, czy nie płynąć dalej? Co powie John? Naprawa urządzenia, jak nam się wydawało, przerastała nasze możliwości. Miałem jednak pewien pomysł. Płynęliśmy do Dean Quarry - kamieniołomu położonego koło Plymouth po tłuczeń do budowy dróg.
- Czy musimy używać kotwicy? - spytałem. - Rzucić ją zawsze możemy, ale z wciągnięciem będą trudności.
- No, właściwie nie przewiduję użycia kotwicy - przyznał kapitan.
- Dobrze - powiedziałem. - Porozmawiam z Johnem. Ale po powrocie. Powiemy mu o awarii w drodze powrotnej z ładun -kiem, a więc z pieniędzmi. Zawsze łatwiej to “strawi”. A do tego czasu zobaczę, co sie da jeszcze zrobić. I zabrałem się za przegląd archaicznego rozrusznika silnika elektrycznego windy kotwicznej. Po pewnym czasie wiedziałem już, co trzeba zrobić, żeby awaryjnie kotwice podnieść i mogłem bardziej optymistycznie spoglądać w przyszłość.
Po dotarciu na miejsce rzeczywistość okazała się brutalna i musieliśmy stanąć na kotwicy, żeby odczekać na swoja kolejkę do załadunku - przed nami było kilka statków. Pomimo opanowania problemu nurtowały nas pewne obawy, jak to będzie z tym awaryjnym podnoszeniem kotwicy. Tymczasem jednak staliśmy spokojnie, a o dwie mile za rufą linię brzegu znaczyły groźne zręby skał i strzelające w górę fontanny przyboju.
Postój na kotwicy - poza normalnymi godzinami pracy - oznaczał dla naszego statku całkowitą beztroskę i nieróbstwo. Nie pełniono wacht, a statek łukował sobie na kotwicy, mając zapewne nadzieję, że się nie urwie. Ten sposób postępowania nie odpowiadał mi zupełnie. Widziałem już niejedno, a i wyniosłem z naszej floty całkiem inne wzorce. Wprowadziłem więc w moim dziale wachtę kotwiczną, ale to było wszystko, co mogłem zrobić.
Tym razem zresztą “wypadło” na mnie, a rzeczywistość szybko zweryfikowała niedociągnięcia organizacyjne. Siedzia -łem sobie w kabinie, mając drzwi otwarte i schodziłem co pewien czas do maszynowni utrzymując silnik w pogotowiu. Kołysaliśmy się na kotwicy już kilka godzin i na statku zaległa cisza. Nagle ciszę przerwały głośne okrzyki:
- Start the engine! Quick! - Uruchomić silnik! Szybko!
Zbiegłem na dół i uruchomiłem silnik. Na szczęście, a raczej po prostu z założenia, był przygotowany do startu. Odpłynę -liśmy od brzegu w samą porę. Okazało się, że pękł łańcuch kotwiczny i zaczęliśmy dryfować na skały. Przelatujący przypadkowo helikopter Coast Guard’u - służby ochrony wybrzeża zauważył to i zawiadomił nas przez UKF-ke. Na szczęście głośnik UKF-ki był zainstalowany w kabinie kapitana...
Od tego czasu na statku wprowadzono wachty kotwiczne. Zmartwiony utratą kotwicy kapitan, zwracając się do mnie powiedział:
- Taki pech! Jak to się stało? Załatwimy to jakoś z Johnem, jak myślisz?... A swoją drogą wszystko ma swoje dobre strony: nie musimy już martwic się o podniesienie kotwicy!
st.mech Jurek Turzański