Jerzy Turzański – starszy mechanik okrętowy, długoletni pracownik WSM w Szczecinie, żeglarz, myśliwy, tłumacz literatury angielskiej wciąż nie może się oprzeć chęci utrwalania na papierze zabawnych zdarzeń z morza i jego okolic.
KORSARZ Z SAINT MALO
Jak ogólnie wiadomo, różnica między korsarzem a piratem polegała na tym, że pirat działał niejako samopas, a korsarz był jak gdyby „zrzeszony w spółdzielni” to znaczy, na przykład, posiadał poparcie jakiegoś sponsora, czyli państwa i rabował także na jego rachunek będąc częściowo chroniony.
Otrzymywał taki osobnik tak zwany PRZYWILEJ KORSARSKI. We Francji pod rządami Ludwika IV przewadze morskiej Holandii starano się zapobiec między innymi przez sankcjonowanie rozboju dokonywanego przez korsarzy popieranych przez państwo. Oto treść jednego z takich przywilejów:
Ludwik de Bourbon, hrabia de Vermandis, admirał francuski. Według rozkazów, które otrzymaliśmy od króla ażeby pilnować akuratnej obrony jego poddanych i zabezpieczeniu handlu morskiego dajemy władzę i zezwolenie kapitanowi – tu następowało imię i nazwisko - aby walczył przeciwko rozbójnikom morskim a nawet przeciwko poddanym Republiki Zjednoczonych Prowincji Niderlandów i przeciwko innym wrogom Państwa…
Zdobycz korsarską dzielono na trzy części: między załogę, armatora i dostawcę. Przydział należny załodze dzielił się znów na części: marynarz, w zależności od stażu, otrzymywał jedną całą część lub jej połowę, podoficer lub oficer dwie, trzy lub cztery części, kapitan miał prawo do dwunastu części, a jego porucznik do ośmiu.
Z powieści Claude Farrere z której zapożyczyłem tytuł wynika, że w roku 1672 korsarstwo stało się zajęciem niebezpiecznym w którym, jak mówi autor, czasem drożej kosztował złupiony na wrogu towar niż ten sam kupiony na bazarze. Ówczesna przewaga floty holenderskiej nieraz sprawiała, że rozlegały się krzyki i lamenty po stracie korsarzy z Saint Malo.
Cóż, każdy ma jakieś zajęcie i nie zawsze musi być ono dochodowe i bezpieczne, jak na przykład pływanie w jakiej-kolwiek flocie. Kiedy małym niemieckim statkiem przypłynąłem do Saint Malo niewiele wiedziałem o jego przeszłości. Miało ono przydomek „gniazda piratów” (teraz wiemy, że korsarzy) i rzeczywiście zabytkowe miasto otoczone murami obronnymi robiło wrażenie. Można było je obejść tymi murami dookoła, a w murach mnóstwo było jeszcze pieczar i zakamarków. Na zewnątrz na skalistych wysepkach było kilka niewielkich fortów do których dojścia raz na dwanaście godzin bronił przypływ. Wewnątrz, czyli intra muros bruki wąskich uliczek pamiętały zapewne jeszcze prawdziwych korsarzy i atrakcje turystyczne goniły jedna drugą. Okazało się, że zabytkowe miasto zostało dość dokładnie zniszczone podczas wojny, ale odbudowano je pieczołowicie przywracając blask każdemu kamieniowi.
Stąd wyruszył w morską podróż francuski żeglarz i odkrywca Jacques Cartier, któremu przypisuje się odkrycie Kanady. Nasz niemiecki statek zbudowany na Węgrzech (tak!) miał tu stać całe trzy dni. Było wtedy jakieś święto Republiki Francuskiej i mieliśmy te trzy dni wolne. Teoretycznie, bo na statku zawsze się praca znajdzie, no i poza tym załadunek też miał być przeprowadzony. Do Saint Malo wchodzą całkiem duże statki; system śluz zabezpiecza port przed wysokimi tu pływami. Tak czy inaczej mogliśmy korzystać z wyjść do miasta częściej niż zwykle. Nasze niemieckie dowództwo korzystało z tego dość hałaśliwie, co dało się zauważyć w miasteczku. Ale nie o tym chciałem mówić. Szliśmy z kolegą wzdłuż promenady, kiedy nagle napotkaliśmy samochód z dwoma pannami i z uszkodzonym kołem. Niewiele myśląc wymieniliśmy im to koło za co otrzymaliśmy serdeczne podziękowania i szansę na spotkanie wieczorem w kawiarni położonej właśnie intra muros. Posługiwaliśmy się – o dziwo – językiem angielskim, który to język znały dobrze, czyli Francuzkami nie były. Nie zdążyliśmy się dowiedzieć, kim są. Sklecilem tylko na poczekaniu – if I had not dirty hands I could take from you your thanks… I już ich nie było. Znaczyło to mniej więcej, że gdybym nie miał tak brudnych rąk byłbym w stanie odebrać te podziękowania osobiście… Ale, niestety, miałem bardzo brudne ręce.
Wieczorem odnaleźliśmy je w jednej z odkrytych kawiarni intra muros. Przy dobrym winie wyszło wreszcie szydło z worka: były z Republiki Południowej Afryki! A konkretnie z ambasady RPA w Paryżu, skąd przyjechały tu na krótki wypad nad morze. A pogoda dopisywała i plaże były pełne. Teraz to już każdy dopisałby tu jakąś „morską opowieść” standardowej treści. A figa z makiem! Dziewczyny przede wszystkim zachowywały się tak, jakby były bez przerwy śledzone. Nasze, czyli komunistyczne (jeszcze wtedy) towarzystwo traktowały jak „dopust Boży”, ale chciały się jakoś za to koło zrewanżować. Co prawda przy winie rozkręciły się trochę, zwłaszcza, że wiedziały o przemianach, jakie zachodzą w naszym kraju no i znały bohaterów tych przemian. Paradoksalnie wyglądało na to, że to w ich kraju panuje inkwizycja i inwigilacja, a może jeszcze wtedy naprawdę tak było. Dość powiedzieć, że było miło, ale żadnych dodatkowych „morskich opowieści” nie dałoby się z tego sklecić.
Następnego dnia wałęsałem (nomen omen) się trochę po miasteczku i w murach, gdzie jak wspomniałem sporo było różnych zakamarków, natrafiłem na małą galerię sztuki. Były tam ładne obrazy i niewielkie szkice otaczających nas skał, plaż itd. Zainteresowany jednym z nich rozpocząłem negoc-jacje z sympatycznym właścicielem galerii i po wyczerpaniu słów we wszystkich znanych nam językach dogadaliśmy się… po polsku! Wojtek, absolwent Politechniki Warszawskiej, gdzie skończył architekturę wnętrz wyemigrował w latach osiemdziesiątych do Kanady. Stamtąd co roku przyjeżdżał na lato do Saint Malo gdzie wynajmował tę galerię, malował i sprzedawał obrazy. – Zaraz, zaraz, Wojtek, - powiedziałem – to ty tu po prostu łupisz biednych turystów! - Jasne – zaśmiał się – i jeszcze są zadowoleni. – To wiesz, kim ty jesteś? Korsarzem z Saint Malo! Zawsze chciałem takiego poznać…
Minęły lata. Akwarelki Wojtka wiszące na ścianach nieco już przybladły. I wtedy… znowu znalazłem się w Saint Malo! Wybraliśmy się tam z żoną małym Peguotem by także zwiedzić pobliski klasztor i katedrę Mont Saint Michel pobudowaną na wysokim skalistym wzgórzu o tej samej nazwie, otoczonym zewsząd wodą (podczas przypływu) z wyjątkiem wąskiej dojazdowej grobli. Budowlę tę zaczęto tworzyć na osobiste życzenie Michała Archanioła, którego złota postać wieńczy czubek wieży katedry. Każdy kamień na jej budowę został przywieziony łodziami.
Obiecałem ponadto żonie, że jeżeli będziemy mieli szczęście pokażę jej prawdziwego korsarza z Saint Malo… I co powiecie? Był! Szesnaście lat minęło. Radości było co niemiara. Otrzymaliśmy nawet ( gratis) specjalny szkic… Ech, łza się w oku kręci… Trzymaj się Wojtek!